Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Nie oznaczało to wcale, że był zazdrosny. Miał pewność, że rozstaną się z Joan, długo przed pojawieniem się Billa na horyzoncie. Nadzieja na jakiekolwiek porozumienie nie wchodziła w grę. Nie chcieli tego oboje, ani ona, ani on. Właściwie to od początku była pomyłka, która prędko przerodziła się w koszmar. Zastanawiał się tylko, czemu szarpanina trwała aż trzy lata. Wzajemne pretensje, oskarżenia, ataki, a wreszcie awantury, o jakich wolałby nie pamiętać. Powrót do Joan oznaczałby powrót do piekła.

Ale Billa nie cierpiał. Może nie tyle jego samego, lecz wszystkiego, co ten reprezentował. Jego nienagannych ubrań, twarzy jak z reklamy, fantazyjnej fali nad czołem, wypchanego portfela, z którym dyskretnie się afiszował, sztucznej otwartości maskującej obojętność, dbałości o kondycję i abstynencji.

Bill, produkt masowy w wersji luksusowej, modny Ken dla dorosłych dziewczynek, wraz z zestawem aut, apartamentów, wiejskich domków i kart kredytowych.

– Cześć, Luke – powiedział Bill, ukazując światu dwa rzędy równych, białych zębów, odsłoniętych w uśmiechu, na którego widok, jak głosiła plotka, co słabsze kobiety omdlewały.

Luke kiwnął mu głową, sięgając po papierosa do kieszeni koszuli.

– Jak się bawiłeś, mały łobuziaku?

– Fajnie – powiedział poważnie Danny. – Zatopiliśmy okręt piratów.

– To świetnie. A teraz wskakuj do samochodu. Mama czeka.

Chłopiec się nie poruszył.

– Zaraz go wpakuję – mruknął Luke, zaciągając się głęboko dymem. – Hop, Danny!

Wziął dziecko na ręce i zaniósł do auta. Mały objął go mocno za szyję, a Luke poczuł w sercu ukłucie bólu. Już go nigdy nie zobaczę, pomyślał nagle i natychmiast wyrzucił poza obręb świadomości tę absurdalną myśl. Posadził synka na tylnym siedzeniu obitym drogą, puchatą tapicerką.

– Cześć, tato – powiedział Danny.

– Hej, Danny. Posuń się trochę. Jeszcze twoja torba. – Włożył torbę do środka i zatrzasnął drzwi. Bill szykował się właśnie do wsiadania.

– Bill, poczekaj – zawołał Luke. – Muszę z tobą porozmawiać.

– Przepraszam cię, Luke, ale cholernie się śpieszę. Już jestem spóźniony na bardzo ważne spotkanie.

Carven nie dał mu skończyć. Podszedł i zmierzył go przenikliwym spojrzeniem. Zawsze był ubawiony tym, jak Bill, rozmawiając z nim, próbuje wyprostować się możliwie jak najbardziej, żeby uzyskać parę milimetrów wzrostu więcej. Nic z tego, nie miał szans mu dorównać. Luke był chudy, kościsty i bardzo wysoki.

– Wyprowadzacie się z miasta?

Bill skurczył się. Wyglądał na przestraszonego. Luke wyobraził sobie z rozkoszą, jak rozkwaszą nos tego dupka. Ale w takiej sytuacji nie mógł sobie pozwolić na tę przyjemność.

– No cóż, hmm… – bąkał Bill, wyraźnie speszony. – Dostałem atrakcyjną propozycję pracy. Myślę… myślę, że się zdecydujemy wyjechać nie tylko z miasta, ale z kraju… Na razie na rok. A potem zobaczymy.

Oczy Luke'a zwęziły się. Bill cofnął się i oparł plecami o samochód jakby w obawie, że Luke rzuci mu się do gardła.

– Co?! – zasyczał Luke. Dupawy kutasina, myślał. Joan, jakie to do ciebie podobne. Nie miał wątpliwości, że to ona namówiła tego dupka do wyjazdu.

– Nie możecie tego zrobić. Mam prawo widywać syna. Nosi moje nazwisko i jest tak samo mój jak jej. Nie pozwolę na to! Rozumiesz?!

Bill stał z głupią miną. Wyglądał żałośnie. Luke poczuł, jak ogarnia go ślepa wściekłość.

– Postanowiliśmy z Joan… – mamrotał Bill. Pięści Luke'a zacisnęły się i zadrgały.

– Wsiadaj do samochodu – powiedział bardzo spokojnie, zdławionym głosem – i spieprzaj stąd, ale bez jednego słowa, skurwielu, bo będziesz zbierał zęby z betonu. A dziecka nie dostaniecie.

Nie wiadomo, co wywarło skutek, może reputacja Luke'a, może ton jego głosu, a może realność groźby, dość, że Bill usłuchał. Milcząc, wsiadł do wozu i odjechał. Przez przyciemnione szyby Luke nie mógł dojrzeć małej postaci swojego synka. Odwrócił się tyłem do krawężnika i zamknął oczy. Wydawało mu się, że ktoś zrobił mu wielką dziurę w piersi i teraz grzebie w niej szponiastym paznokciem.

***

– Joan!

Odwróciła się szybko, z miną niechętną i wyzywającą.

– Czego chcesz? Nie życzę sobie cię widywać, a tym bardziej żebyś nachodził mnie w pracy. Nie mam z tobą o czym rozmawiać.

– Ale ja mam. Nie pozwolę ci wywieźć Danny'ego.

Prychnęła pogardliwie.

– Nie masz nic do gadania. Nie radzę zaczynać.

Ruszyła przed siebie. Złapał ją za rękę. Wyszarpnęła się z wściekłością.

– No i co? – zasyczała. – Uderzysz mnie? Proszę bardzo. Złożę skargę o pobicie. Popatrz tylko, ilu świadków wokoło.

Luke poczuł przypływ rezygnacji i rozpaczy. Rozmowa z Joan nie miała sensu.

– Chcesz uderzyć bezbronną kobietę, matkę twojego dziecka? Nie sądzę, żeby ci to pomogło w sądzie czy gdziekolwiek pójdziesz. Możesz sobie wnosić sprawę i załatwiać prawnika. Siłą mnie nie zatrzymasz!

W oczach Joan mieszały się triumf i nienawiść. Opanował się, chociaż z trudem.

– Chcę widywać się z dzieckiem. Moim własnym dzieckiem. O nic więcej mi nie chodzi. Nie pozwolę ci go wywieźć, możesz być pewna!

– W niczym mi nie przeszkodzisz, rozumiesz?! Zabiorę dziecko, dokąd zechcę. Jest moje. A ty się ugryź w dupę! Przecież nikt ci nie zabrania kontaktów. Masz pieniądze, możesz odwiedzać syna, kiedy zechcesz, nawet za granicą. Stać cię na to. A jeśli wolisz wywalać forsę na picie i prochy, to nie moja rzecz!

Wzruszyła ramionami, odwracając się od niego, żeby odejść. Szarpnął ją za ramię, zmuszając, żeby na niego spojrzała.

– Joan, kurwa mać, czy ty chociaż przez chwilę pomyślałaś o małym? Czy jesteś tak zaślepiona, że tylko szukasz okazji, żeby mnie zgnoić?

– Ani przez sekundę nie zaprzątam sobie głowy takim śmieciem jak ty! – wrzasnęła Joan. – Jedynie kiedy drżę ze strachu, że Danny może być kiedykolwiek podobny do ciebie! Byłabym najszczęśliwsza na świecie, gdybyś go już nigdy więcej nie widział. Modlę się o to! I przysięgam, wyrwę Danny’ego z twoich łap. Razem z Billem staramy się stworzyć temu dziecku przyzwoitą, normalną rodzinę. Łączy nas przyjacielski, partnerski związek. Może by się udało, żeby chłopiec wreszcie o tobie zapomniał. Bodajby cię szlag trafił, Luke! Przyłazisz tu jak jakaś zmora, nie mogę się od ciebie uwolnić! To dziecko niczego nie potrzebuje mniej niż ciebie! I zdejmij te cholerne ciemne okulary, jak do mnie mówisz! Myślisz, że nie wiem, jak wyglądasz, kiedy jesteś nawalony?

Sytuacja była beznadziejna. Luke oddychał szybko i płytko. Za wszelką cenę próbował zapanować nad sobą.

– Joan, słuchaj mnie… po prostu, kurwa, posłuchaj… Mam prawo widywać syna…

– I co? – przerwała cynicznie. – Myślisz, że jak spieprzysz dzieciństwo jemu, to odreagujesz własne?

Trafiła. Szpila bezbłędnie weszła w starą, nigdy niezagojoną ranę. Nie na darmo Joan spędziła z nim dobre kilka lat. Luke drgnął i pobladł. Ciemne płatki zawirowały mu przed oczami. Złapał Joan za ramiona i potrząsnął nią.

– Ty cholerna dziwko! Ja kocham tego dzieciaka! A tobie chodzi tylko o to, żeby… żeby…

Wyrwała mu się, wściekła i zadyszana. Ludzie w hallu zatrzymywali się i przypatrywali ciekawie. Wymieniali uwagi.

– Chcesz afery? – syknęła. – Proszę bardzo! Masz! Uderzyła go z rozmachem w twarz. Nie poruszył się.

– Jesteś niezdolna do żadnych uczuć, Joan – powiedział.

– Jeśli tak, to przez ciebie. Zabiłeś we mnie nawet resztki litości.

Odwróciła się i odeszła. Słyszał prędkie stukanie jej obcasów. No to koniec, pomyślał.

***

Czas przeciekał mu między palcami, lepki jak krew. Dziura w środku pulsowała w rytm ciężkich uderzeń serca. Ten sam rozkołysany rytm odzywał się echem w skroniach, kołatał głęboko w mózgu, za oczami.

Joan już dawno czekała na lotnisku. Zawsze musiała być w poczekalni na długo przed planowanym odlotem, żeby się nie spieszyć i nie denerwować, jak mówiła. Danny’emu pewnie piekielnie się nudzi. Poza tym jest późno, mały na pewno czuje się zmęczony…

2
{"b":"100658","o":1}