Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Czekam. Wściekły, pełen frustracji, z dnia na dzień gorszej. Lepię potwory, legiony, hordy potworów o paszczach pełnych zębów i ślepiach pełnych piekła, chociaż daleki jestem od sukcesu. Najgorsze, że praca mi nie idzie. A przecież ona jest kluczem. Ja stałem się kluczem, bez którego nie sposób otworzyć bramy.

Samanta. Opowiadam o niej potworom, które słuchają obojętnie. Są przecież martwe. Boję się, że wkrótce zacznę ich nienawidzić, chociaż wina leży po mojej stronie. Jestem felernym kluczem i nie umiem stać się bodaj wytrychem.

Spotykałem się z Samantą regularnie. Dostarczałem jej gotowe figurki, wypytywałem o szczegóły wystroju pubu. Byłem cholernie ciekaw, jak wygląda projekt. Nigdy nie chciała pokazać. Kiedy marudziłem, że muszę wiedzieć, do jakiego wnętrza przeznaczam potwory, żeby je odpowiednio dobrać, kręciła tylko głową. Pan Fahrad nie chce, żebym się czymkolwiek sugerował. Mam robić figurki po swojemu. I tak zrobię po swojemu, przekonywałem. Nic. Nie pozwoliła mi nawet obejrzeć miejsca, w którym powstanie lokal. Lewantyńczyk sobie nie życzy. Zaczynałem czuć do sukinsyna szczerą niechęć, choć bez niego nie poznałbym Samanty.

Przyszły pub pozostawał więc tajemnicą. Wiedziałem jedynie, że to stara hala fabryczna czy opuszczony magazyn, w każdym razie wielkie industrialne wnętrze, które zmieni się w magiczne miejsce. Długo była twarda jak głaz, ale kiedy przyznała, że ma zamiar nadzorować wykonanie i osobiście pracować nad większością elementów plastycznych, podniosłem wrzask, którego nie wytrzymała. Pokazała mi szkice. Zobaczyłem dziwną, mroczną krainę, szaleństwo w odcieniach zieleni i czerni, zbudowane z kolumnad, schodów i omszałych bloków skalnych. Zatopione królestwo smutku, obcą, zimną planetę na gorszym końcu wszechświata. Upiorna Atlantyda w niczym nie przypominała łagodnych podmorskich równin oczu Samanty. Nie wiem, kto chciałby bawić się w takim wnętrzu. Chyba świry i desperaci.

Szkice były narysowane bardzo sprawnie, pewną, wyrobioną ręką, lecz patrząc na nie, nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że coś jest nie tak z perspektywą. Przeanalizowałem linie. Wszystkie przebiegały prawidłowo. Jednak dziwne odczucie nie mijało.

Spojrzałem na Samantę. Uciekła wzrokiem, wyraźnie zdenerwowana. W nagłym przebłysku zrozumiałem, jak wiele ją kosztuje odkrycie szkiców. Jakby wstydziła się własnego projektu, a może nawet bała. W gardle poczułem ucisk dziwnego wzruszenia. Zaufała mi bardziej, niż mogłem przypuszczać.

– Niesamowite – powiedziałem szczerze. – Nigdy nie widziałem podobnych rozwiązań. A klimat…

– Daj! – Wyszarpnęła mi z ręki rysunki.

Delikatnie przytrzymałem jej dłoń. Wciąż nie patrzyła mi w oczy.

– Szkice są niezwykłe, Samanto – powiedziałem. – Nie kłamię. Moje potwory mogą się przy nich schować. Wyglądają jak zwykła tandeta.

– Wcale nie – burknęła.

– Wiem, co mówię. Ten pub będzie wyglądał jak kawałek obcej planety. Strasznej i mrocznej, ale przecież o to chodziło, prawda? Zobacz, dostałem gęsiej skórki od samego widoku, chociaż sam produkuję koszmarki rodem ze złych snów. Nie tak łatwo mnie przestraszyć.

– Zrobiłam to wszystko dokładnie tak, jak chciał! – wybuchła. – Szczegół po szczególe. On ma to w głowie. Jak dane zapisane na twardym dysku. Ja tylko przerysowałam jego wizję. Boże, czuję się, jakbym zaprojektowała piekło według wskazówek Lucyfera!

Chciałem ją objąć, przytulić, ale zabrakło mi odwagi. Bałem się, że mnie odtrąci, że stracę ją na zawsze. Dureń! Kolejna chwila do kolekcji zmarnowanych szans.

– Daj spokój – powiedziałem łagodnie. – Projekt jest twój. Ty go stworzyłaś. Wybudowałaś z własnego talentu. Nawet jeśli ktoś się do tego wtrącał, nie potrafiłby cię zastąpić.

– W porządku – mruknęła.

Z trudem powstrzymywała łzy.

– Co się naprawdę dzieje? – zaryzykowałem pytanie.

Westchnęła. Wyglądała jakoś blado i krucho, aż poczułem ucisk w sercu.

– Nie wiem – powiedziała bezradnie. – Nie lubię tego pubu.

Postanowiłem rzucić się na głęboką wodę.

– Jesteś przepracowana – zawyrokowałem. – Wiesz co? Dajmy sobie jutro spokój z pracą. Do diabła, należy nam się odpoczynek. Chodźmy gdzieś. Ja zapraszam.

– Dokąd? – Uniosła brwi zdziwiona.

Jedno wiedziałem. Nic banalnego. Żadne kino, żadne drogie knajpy.

– Na przykład do zoo.

Uśmiechnęła się.

– Dlaczego nie? Ze sto lat tam nie byłam.

Głęboko w pudełeczku z kryształu wyłożonym aksamitem mieszka wspomnienie tego dnia. Proste obrazki. Chodzimy, śmiejemy się, szkicujemy zwierzęta, jemy lody. Kupuję jej balonik wypełniony helem, bo przyznała się, że chciała mieć taki przez całe dzieciństwo. To mała szkatułka, skarb pirata ukryty na bezludnej wyspie. Proste obrazki, a ten stary, beznogi szaleniec z przepaską na oku gotów jest ich bronić za cenę życia.

Czas upływał mi na lepieniu potworów i spotkaniach z Samantą. O Margot właściwie nie myślałem. Oddawałem jej pieniądze, żyliśmy obok siebie, ale nie mieliśmy sobie wiele do powiedzenia. Nasze drogi rozchodziły się w przeciwne strony. Nawet nie zauważyłem, że mimo wyraźnej poprawy sytuacji materialnej stosunek mojej żony do mnie wcale się nie zmienił. Nadal byłem nieudacznikiem, egoistą i całą bandą wrednych typów, w zależności od kaprysu Margot. Nie przejąłbym się, nawet gdyby obwołała mnie Herodem i Charlesem Mansonem w jednym. Wybacz, Śnieżko. Zimna, oschła i nieprzystępna przestałaś być dla mnie w jakimkolwiek stopniu atrakcyjna. Zmieniłaś się w kawałek mrożonej krowy.

Nie pamiętam, ile potworów posłałem w paszczę Lewantyńczyka. Pewnie całe kontenery. Żyjąc pomiędzy pracownią i spotkaniami z Samantą, byłem niemal szczęśliwy. Bałem się tylko upływu czasu. Kiedy kontrakt się skończy, skończą się także preteksty do kontaktów z kobietą, która wypełniała mi świat. Powinienem działać, ale tak bardzo bałem się porażki. Lęk przyprawiał mnie o paraliż. Niestety, przede wszystkim mózgu.

Tymczasem projekt wkroczył w fazę realizacji. Samanta zrobiła się nerwowa, zmęczona, jakby smutna. Wyglądała blado i mizernie. Bardzo dużo pracowała. Chciałem jej pomagać, ale powiedziała, że zleceniodawca stanowczo zabronił. Miałem w dupie te zakazy, jednak Samanta przywiązywała do nich wagę, więc odpuściłem.

Pracowałem dużo, lecz nigdy nie usłyszałem od pracodawcy żadnych krytycznych uwag. Brał wszystko na pniu i płacił jak za zboże. Książka leżała u mnie na biurku, pokrywając się kurzem. Owszem, przejrzałem kilka stron dziwnych znaków, podobnych do śladów zostawionych przez zmoczonego w atramencie owada, ale szybko mnie znużyły. Straciły swój złowróżbny charakter i nigdy już nie poczułem dreszczu niepokoju, otwierając manuskrypt.

Czasem śniłem natomiast o wnętrzu zaprojektowanym przez Samantę. Błądziłem wśród wielkich, oślizgłych kolumnad, wdychając wszechobecną woń mułu i rozkładu. Czyściłem i odczytywałem na głos inskrypcje na omszałych głazach, niekończące się inwokacje w gardłowym, niezrozumiałym języku. Spadałem głową w dół ze stromych schodów, wbitych w serce mroku, aby szybować bez końca pomiędzy zimnymi latarniami gwiazd. Krzyczałem w ciemności, a wyolbrzymione twarze potworów zwracały ku mnie pełne współczucia ślepia.

Nie przywiązywałem specjalnej wagi do tych snów, przypisując paskudne wizje przepracowaniu. Ktoś, kto poświęca dwanaście godzin dziennie na wymyślanie i lepienie potworków, powinien przyjmować koszmary z odpowiednią dawką wyrozumiałości.

O niezwykłym doznaniu poprzedzającym spotkanie z Samantą zapomniałem gładko i całkowicie. Po prostu wyparłem wszystko ze świadomości. Natomiast samo pojawienie się dziewczyny w moim życiu odczytywałem niemal na poziomie mistycznym. Tęskniłem do niej jak cholera. Wstawałem w nocy, obracałem w dłoniach słuchawkę telefonu, używając całej siły woli i racjonalnych argumentów, żeby nie wybrać numeru. Nie obawiałem się reakcji Margot, bo od dawna, odkąd zaszła w ciążę, kazała mi sypiać w pracowni. Nie sądzę, żeby cokolwiek podejrzewała. Uważała mnie za zbyt nieapetyczny kąsek dla najpaskudniejszej nawet kobiety. Osobisty czarny lud na zawsze nosi wypalone piętno niewolnika. Głupi, tchórzliwi, służalczy niewolnicy nie uciekają. Tako rzecze królowa Margot.

60
{"b":"100658","o":1}