Brudna, podjazdowa, wyniszczająca partyzantka, oparta głównie na atakach terrorystycznych.
Nie uległem. Widziałem natomiast niedowierzanie i wściekłość na twarzy mojej żony. Ośmieliłem się sprzeciwić królewnie. Ośmieliłem się przeciwstawić Margot! Musiałem, do diabła! To była walka o przetrwanie. Inaczej po prostu bym umarł. Nie wiem, skąd w kobietach bierze się to głęboko zakorzenione przeświadczenie, że każdego, a zwłaszcza mężczyznę, można, a nawet trzeba zmienić. Ugnieść faceta jak plastelinę, przefasonować, wymalować pysk na nowo i proszę! Całkiem inny! Święta Matko! Dlaczego?! Nie lepiej od razu poszukać sobie lepszego, a tamtego obejść szerokim łukiem? Widać nie. Może nie byłoby tak zabawnie. Nie wiem. W każdym razie nie pękłem. Gniewny, nabuzowany, ponury lepiłem najszkaradniejsze stwory jakie potrafiłem, a ściany pracowni wibrowały codzienną dawką wściekłości. Gdybym pozwolił się zmienić, przestałbym żyć.
***
Sądy człowieka są naiwne. Wiedza o sobie samym i ogląd wydarzeń ograniczone. I tak umarłem. Tego dnia, kiedy zadzwonił telefon od Samanty. Z początku wyglądało to na zwykłe zlecenie. Potem, kiedy ze słuchawką przyklejoną do ucha słuchałem rzeczowego kobiecego głosu, na długo wyczekiwany, niespodziewany cud. W końcu, gdy przerwała połączenie, a ja zostałem z buczącym głucho telefonem, nabrałem przekonania, że ktoś zrobił mi głupi żart.
No bo pomyślmy realnie. Czy w dzisiejszych czasach, w naszej rzeczywistości, zdarzają się ekscentryczni milionerzy, którzy proponują plastykowi wytwarzającemu figurki z mas plastycznych, że kupią za niesłychaną cenę wszystko, cokolwiek zrobi? Każdego cholernego potworka. Musiałbym za to przerwać współpracę ze wszystkimi innymi galeriami i sklepami, słowem, dać mu wyłączność. Oczywiście, to niełatwa decyzja, ale cena powinna ją zrekompensować. Mój Boże, dawał trzy razy tyle co najlepsi nabywcy. Taka cena zrekompensowałaby mi pracę w oparach chlorowodoru. A w oczach Margot znów stałbym się interesującym artystą. Artystą o wrażliwej duszy i grubym portfelu.
Jasne, że nie uwierzyłem. Jednak postanowiłem spotkać się z dziewczyną, która dzwoniła. Miała na imię Samanta, zajmowała się wystrojem wnętrz i właśnie projektowała pub czy klub dla szalonego miłośnika potworów. Umówiła się ze mną po południu w kawiarni. Godziny dłużyły mi się jak seriale Margot. Dowcip czy kontrakt życia? Za dziesięć szósta wysiadłem z autobusu spocony jak mysz, z przeświadczeniem, że w kawiarnianym ogródku zobaczę roześmiane gęby kilku kumpli, którzy w głupi sposób postanowili wyciągnąć mnie na piwo.
Zobaczyłem długowłosą, smukłą dziewczynę przeglądającą grubą, oprawną w skórę księgę. I umarłem. W ułamku sekundy. Poczułem coś jak ból, jak skurcz, zalało mnie oślepiające błękitne światło, niby uderzenie błyskawicy. Nogi się pode mną ugięły, chwyciłem się kurczowo słupka znaku drogowego. Wokół wirował wiatr, gęsty, ciągnący za sobą snop iskier. Miał srebrny kolor. Ludzie i samochody znieruchomieli w oka mgnieniu. Zamrożone rzeźby z lodu. Nic się nie poruszało. Nawet czas. Tylko dziewczyna o kasztanowych włosach spokojnie odwróciła kartkę książki. Zdawała się nie dostrzegać niczego niezwykłego. Lodowe, oślepiające niebo nade mną pękło. Ze szczeliny lało się białe światło. Głos.
Ona jest jedną z nas.
Niespodziewanie, drżąc i kurczowo obejmując słupek, poczułem, że to prawda. Jedna krew, zrozumiałem. Płynie w nas jedna krew.
Szklany świat, zbudowany z lodu i szronu, mienił się odblaskami diamentu. Widziałem ludzkie serca w przezroczystych piersiach. Pulsowały stłumionym niebieskim światłem. Lód śpiewał i dźwięczał niczym potrącone przypadkiem naczynie z kryształu. Wiedziałem, że za chwilę wszystko rozpryśnie się na tysiące odłamków. Tylko że tutaj nie było chwil.
Samanta podniosła do ust widmo szklanki, wypiła łyk srebrnej ciemności. Niebo lśniło oszalałym blaskiem. Na jego tle, niczym hologram, zawisła wyolbrzymiona sylwetka dziewczyny. W kawiarnianym ogródku między stalagmitami stolików Samanta nadal przeglądała książkę, podczas gdy w przestworzach jej cień szybował z rozpostartymi ramionami i aureolą rozpuszczonych włosów. Upiorny anioł otworzył usta, ale głos wydobywał się ze szczeliny w niebie.
Samanta jest bramą. A ty kluczem, synu. Pamiętaj o krwi.
Nie zrozumiałem ani słowa. Widmowa twarz Samanty obróciła się ku mnie. Oczy o źrenicach z wirujących galaktyk płonęły błękitem. Niebo śpiewało wysokie, wibrujące dźwięki układające się w monotonną pieśń.
– Życie. Sen – powiedział cień dziewczyny.
Poszybowałem w górę. Płynąłem z rozpostartymi ramionami ku źrenicom jak galaktyki. Umierałem. Przed oczami niczym film przewijało się całe moje życie. Seria obrazów. Brzydkich. Karykaturalnych. Głupcy wygłaszający banały, podli nauczyciele, nadęci wykładowcy, ukrywający pod płaszczykiem naukowego żargonu swoją małość, snobizm i nędzę intelektualną. Próżne, złośliwe, puste dziewczyny, zazdrośni lub irytująco głupkowaci koledzy i Margot. Moja Margot. Minoderyjna, chciwa, wyrachowana drobnomieszczanka, pretensjonalna idiotka o duszy sknery i cwaniaczki, przeświadczona o własnej doskonałości. Nic. Zero. Księżniczka w jednej chwili przemieniona na powrót w żabę. I ja ją miałem za słodką? Za cudowną? Za piękną? Małą, krępą, krótkonogą pokrakę, wlokącą za sobą wydęty odwłok? Zobaczyłem w niej kopię jej matki, starej ropuchy o wiecznie niezadowolonym pysku. Moja perła okazała się kupką zgniłego śluzu. Nie czułem żalu. Przecież umarłem i byłem wolny. Może gniew. Oczywiście. Wielki, wszechogarniający gniew. Chcą mnie zniszczyć. Stłamsić. Upodlić. Są moimi wrogami. Wszyscy wokoło. Każda z tych istot. Bo płynie w nich obca krew, powiedział głos z nieba.
Pamiętaj o krwi, synu.
Film z mojego życia kręcił się jak oszalały. Obrazy migały przed oczami, zamazane, wirując we wściekłym korowodzie. Zlały się w jeden świetlisty błysk, w ogłuszającą eksplozję. Oślepłem. W uszach słyszałem wysoki, natarczywy gwizd. Głos w mojej głowie brzęczał głucho.
Ona jest jedną z nas.
Spadłem na ziemię, a właściwie poczułem się tak, jakbym wpadł z impetem do własnego ciała. Dobrze, że nie tyłem naprzód, pomyślałem oszołomiony. Lodowy świat rozprysnął się na kawałki, a ja byłem prawie pewien, że dostrzegłem moment, w którym zamrożona rzeczywistość ruszyła do przodu.
Wciąż ściskałem słupek ze znakiem drogowym. Serce tłukło mi jak kafar, kolana zrobiły się dziwnie miękkie, ale i tak czułem się zdumiewająco dobrze. Nie, nie pomyślałem, że jestem wariatem. Wiem, że powinienem, lecz taka myśl wcale nie postała mi w głowie. Dotknąłem nieznanego, spotkałem się z nadprzyrodzonym, wrażenie było piorunujące, ale w jakiś dziwaczny sposób podobało mi się. Zdarzyło się coś, co rozbiło nudną, beznadziejną powszedniość. Coś, wobec czego histerie na temat zarobków, niezapłaconych rachunków i przyszłości Perełki traciły znaczenie, blakły jak wytarty jeans. Życie wyciągnęło do mnie ramiona, postanowiło przypomnieć, że w zanadrzu ma jeszcze wiele możliwości. Przyszłość nie jest przesądzona, śpiewało moje serce. Nie skończy się na kiśnięciu w związku z Margot po sam gorzki koniec, aż za mymi plecami stanie zgorzkniała, przepełniona rozczarowaniami starość. Nie skończy się. Tyle wiedziałem na pewno.
Przyznaję, porządnie mną potrzepało. Miałem dreszcze, przez jezdnię przelazłem na trzęsących się nogach. W końcu nie tak łatwo się pozbierać, kiedy umierasz, a w następnej chwili zostajesz wskrzeszony. Trochę wyrozumiałości, panowie.
Wreszcie udało mi się dobić do bezpiecznej przystani kawiarnianego ogródka. Podszedłem do stolika Samanty. Uśmiechnęła się do mnie i wstała, żeby podać mi rękę.
– Cześć – powiedziała.
Miała melodyjny, niski głos, tak że od razu chciałoby się posłuchać, jak śpiewa bluesy.
Uśmiechnąłem się także. Podniosła na mnie oczy szarozielonej barwy, które nie przypominały już galaktyk, tylko przywodziły na myśl rozległe, dalekie krainy, gdzie zawsze panuje spokój. Mogły rozbudzić tęsknotę za tymi tajemniczymi miejscami w niejednym facecie. We mnie rozbudziły natychmiast.