Литмир - Электронная Библиотека

– A po cóż mnie podobny kamień u szyi wieszać? – zdumiał się fałszywie podkomorzy. – Mało mam dobra własnego w komorze?

Krępy szlachetka skrył w wąsach wredny uśmiech. Bo owszem, był gospodarz panem zasobnym i dostojeństwem znacznym, ale przecież nie gardził zarobkiem, jeśli się jaki bez wysiłku trafił – czy okupem za rebeliantów, co ich na gościńcu pochwycono, czyli opieką nad panienką, co ją w dziecięctwie rodzice odumarli. Miał podobnych wychowanek pan podkomorzy trzy. Ledwie pierwsza do sprawnych lat doszła, to wyswatano jednemu spośród pańskich synów, przez co fortunka, raz opanowana, w podkomorzych rękach na dobre pozostała. Dwie jeszcze w dworcu hodowano, ponoć wcale zacnie. Ale ich kromie domowników nikt na oczy nie oglądał. Jaśnie podkomorzyna bardzo baczyła, żeby jej wychowanic kto nie zbałamucił. Lecz po cichu gadano, że mniej było w tym dbałości o cnotę i panieńską niewinność, a więcej obawy, by się małżonek rozliczeń nie dopominał i rachunków za majętności, co się przez lata rozeszły i jak śnieg stopniały.

– Napaścią się pierwszy dzień okazowania zamknął. Nikt dłużej serca ni zapału do rycerskich ćwiczeń nie miał – podjął podstarości. – Szlachta poszła na spoczynek. Nocka była chłodna, tedy aż do świtu zagrzewano się siwuchą. Nadto śmierć starego wielce ladacznice rozebrała i bez dudków dawały, co tam który chciał. U Pomorców w namiocie takoż aż po brzask kaganki nie gasły. Musieli wyrozumieć, że się szlachta zmówiła cichaczem i zadrwiła z nich wrednie. Niby kniaziowski rozkaz co do joty wypełniono, ale z całych Wilczych Jarów spędzono na okazowanie wszystkich durniów, koślawych, ślepców i kuternogi. Furyjatów i popaprańców. A jak kto nie miał między synami paralityka ani niemowy, dziadunia słał, zbroję nań włożywszy co bardziej sędziwą a rdzą do cna przeżartą.

– Wiecie, co mnie się zdaje? – wtrącił z nagła podkomorzy. – Całą tę komedyję Bogoria ułożył. Sami powiadacie, że się wszystko od wyszkowskiego narodu zaczęło, a tam zawdy najwięcej jego grasantów siedziało. Ot, zmówili się chytrze facecję uczynić. Dobrze, że się na kpinach skończyło.

Chabina uśmiechnął się dziwnie i podjął opowieść:

– Jak rankiem panowie szlachta na błonie wyjechali, aż człowieka śmiech brał, że się we świecie wielkim tyle cudactw porodziło. Wszyscy bardzo gorliwie słuchali rozkazów jaśnie komendanta. Jeno im bardziej słuchali, tym większe się zamieszanie na polu czyniło. Przed zmierzchem czterech młodziaków z pola na noszach zniesiono… A wiecie, mości podkomorzy… – Podrapał się po głowie. – Dziwna rzecz, ale dziadkowie najlepiej się trzymali. Jednemu tylko żyłka od skwaru we łbie pękła. Jął Pomorców takimi słowy wyzywać, że mu który z naszych w łeb musiał dać, nim co ze szczętem niepolitycznego rzeknie. Jucha mu się potem z gęby puściła jasną strugą. Ale napoili go jałowcówką i zdaje się mnie, że żyw będzie.

– Długo ta komedyja trwała?

– Trzy dni jak obszył. W końcu Pomorcy całe wojsko szelmowskie do dom wolno puścili.

– Nie mogli zamknąć całych Wilczych Jarów w tiurmie – mruknął podkomorzy. – Jeno nie rozumiem, jaka z tej sztuczki korzyść. Bo Pomorcy zapamiętają dobrze, jako z nich zadrwiono. Zapamiętają i przyjdzie taki czas, kiedy zechcą szukać pomsty.

– Prędzej przyjść może, niźli sądzicie. – Podstarości nagle sposępniał. – Pomnicie wykroty łozą porośnięte u wyjścia z Debrzy?

– Wedle ruczaju, gdzie chłopstwo baby pławi?

– Ano właśnie. Tam się cichaczem Bogoria zapadł.

– Tedy zgadłem! – Gospodarz z uciechy walnął się po udach. – Ot, szelma!

– Miał przy sobie wcale niezgorszą kompanię rebeliantów. Co nie jest rzecz dziwna, bo ponoć Twardokęsek u rebeliantów do niezmiernych godności doszedł. A nikt się tak przecie z rabusiem nie pokuma, jako inszy zbójca. I jak my nazad do dom jechali, aże w tych krzach gęsto było od pomordowanych Pomorców.

– Niemożebna! – Gospodarz poderwał się, uderzając kolanem we stół, aż z poprzewracanych kubków pociekło wino. – Przecie by się nie poważył!

– A poważył się. – Podstarości przymrużył oczy. – Znać, że Bogorię śmierć ojczulka bardzo rozjątrzyła, bo Pomorców do nogi wybito. Po trupach trudno było szarże i godności rozpoznać, bo je ze szczętem z dobra obłupiono. Buty z nich zdjęto, kapoty i broń wszelką. Powiadam wam, najmniejszego rzemyczka przy nich nie zostawiono.

Podkomorzy gniewnie podjął wędrówkę wokół okien. W warzywniku dziewki ścigały właśnie stadko gęsi, wyskubujące kwiaty na rabatkach.

– A wiecie czemu? – spytał, obracając się gwałtownie ku podstarościemu.

– A wiem – flegmatycznie odparł szlachetka. – Żadna tajemnica. Twardokęsek zmawia się z chłopstwem wolnym, co po lasach siedzi. Nawet ich po trochu zbroi i ponoć pieniądz podsyła. Po tych trupach, cośmy je wedle czymborskich chaszczy naszli, widać było, że podstępem Pomorców wycięto. A przed śmiercią okrutnie męczono, jak tylko chamstwo potrafi.

– Naszliście kogo żywego?

– Chyba raczycie przyżartować, mości podkomorzy! – Chabina zaśmiał się, na jego szerokie, głupawe oblicze wypłynął wyraz nieledwie zadowolenia. – Wiele można o Twardokęsku rzec, ale jest człek w swym rzemieśle wielce skrupulatny. Nawet chorągwie pomorckie, co je wedle komendanta nieśli, kozikami pocięli i, z przeproszeniem, gównem wymazali.

– Będzie nieszczęście – wysyczał przez zaciśnięte zęby podkomorzy. – Jak nic nieszczęście będzie! Wszak Pomorcy poproszą, byśmy im tę rzeź składnie objaśnili. I co rzekniem, gdy spytają, czemu nikt z odsieczą nie biegł, choć musiały się krzyki rzezanych po całym jarze rozchodzić?

– Prawdę szczyrą. – Podstarości wzruszył ramionami. – Że noc całą pili panowie szlachta bez umiaru i do południa zeszło, zanim się po trochu z piernatów i betów wydobyli. Krzyków nijakich też słychać nie było. Może i lepiej, boć znalazłoby się dość wesołków gotowych popatrzać, jak nasi Pomorców gromią. I byłby jeszcze gorszy ambaras.

– Jacy nasi?! – rozdarł się podkomorzy. – Jacy nasi, ja pytam? Przecie wyście urzędowa osoba! Chodzicie w kniaziowskiej barwie, jego porządku na trakcie strzeżecie! Co was tak do poufałości ze zbójcami ciągnie?

Opadł na ławę i chwilę jeszcze sapał ze złością.

– Głodniście? – spytał znienacka.

Była odmiana myśli tak nagła, że mało się podstarości ze zdumieniem nie wydał. Podkomorskie obejście nie słynęło hojnością.

– Może odrobinę… – odparł niepewnie, lecz gospodarz już krzyczał na służbę.

Dziewki przyskoczyły raźno z półmiskiem zrazików postnych ze szczupaka, sosem grzybnym tylko polanych, jako że w domu podkomorzego suszono przed świętem Zird Zekruna. Obok postawiono michę kopiastą kaszy skwarkami omaszczonej, kwaszoną kapustę i ogórce, a do tego sowity dzban ciemnego spichrzańskiego piwa. Pan podkomorzy rad pokazował, że mimo zasobności wielkiej nie odwykł od prostego jadła i chętnie je ze swojakami dzieli.

Podstarości uśmiechnął się pod wąsem. A jaki on swojak? – pomyślał bez złości. Ot, przebrała się małpa w kabat i sztuczki pokazuje, jeno spode kabata ogon kudłaty wygląda. Nic tutaj dziadowe konterfekty na ścianach nie pomogą ni dostojeństwa pyszne od Pomorców kupione. Jeszcze na nadaniach dobrze inkaust nie przysechł. Szlachectwo też niestare.

Jadł jednak szybko i wyławiał co tłuściejsze skwarki. Podjadłszy, beknął zdrowo, a potem go świeża podejrzliwość zdjęła. Nie był bowiem człekiem nazbyt bystrym, ale całe Wilcze Jary wiedziały, że podstarości nie miał zwyczaju marnotrawić jadła ni bez powodu nim raczyć.

– A wiecie, mości Chabino, co wedle tych czymborskich oczeretów uczyniono? – Gospodarz otarł wąsy, posklejane na czubkach od tłustego sosu i przybrane pojedynczym plasterkiem borowika. – Na co nas prosty zbójecki cham przywiódł? Ja wam to zaraz akuratnie wyłożę.

Podstarości powlekł oblicze zatroskaniem i ciekawością: oto zanosiło się na jedną ze sławetnych mów. Był bowiem podkomorzy zawołanym oratorem i chętnie swe krasomówcze talenta przed nieopatrznymi gośćmi rozwijał. Jednak piwo przelewało się Chabinie w trzewiach z lubym bulgotaniem. Westchnął zatem z rezygnacją i wygodniej usadowił zadek na ławie wyłożonej aksamitną poduszką. Miał ochotę zdrzemnąć się sprytnie, kiedy własna wymowa do reszty rozpłomieni mości podkomorzego.

95
{"b":"100642","o":1}