Литмир - Электронная Библиотека

Twardokęsek poczuł, jak z nagła wracają mu siły. Poderwał się i podszedł do okna.

– Hej tam! – huknął, odmykając lekko okiennicę. – Niech no który antałek miodu przyniesie. Bo my tu jeszcze z mości Bogorią chwilę pogwarzymy…

* * *

Podkomorzy gapił się przez okno na ogród, gdzie bzy właśnie rozkwitały mnogością białego i liliowego kwiecia. Ręka z biczykiem chodziła mu jednak bez przerwy i z całej postawy przebijała niezmierna irytacja. Pisarz tymczasem zamknął kałamarz, pióra zamknął w penale i posypał piaskiem list wypisany niechlujną kursywą. Potem spokojnie sięgnął do kieszonki watowanego kubraka, włożył do gęby kilka dyniowych pestek i jego siwe, nierówno przycięte wąsy poczęły poruszać się miarowo.

– Dosyć! – Podkomorzy chodził wzdłuż okien, bijąc się szpicrutą po cholewie wysokiego buta. – Przecież nie może to być! Przecież krotochwila czysta! – Spojrzał z wyrzutem na gościa.

Pisarz skrzywił się niechętnie. Gościem był podstarości Chabina, którego skryba prawdziwie nie lubił, mając go za krętacza i nędzarza, przy tym butnego niezmiernie, jako często między żebrakami bywa. I wcale mu się nie podobało, że pan podkomorzy dopuszcza chudopachołka do konfidencji. Owszem, z Chabiny była pewna korzyść. Jazgotliwy szlachetka za garść srebra znosił wszelkie nowiny, rozwodząc się obszernie nad nastrojami panów braci. Ale pisarza i tak nieodmiennie złość zdejmowała, kiedy patrzał, jak w swych buciskach wiechciem wypchanych podstarości kręci się i kryguje przy pańskim stole.

Jednak dzisiejsze nowiny sprawiły, że i Łykut nadstawił chciwiej ucha. Gadano o rokrocznej lustracji szlachty. Pan podkomorzy bardzo zgrabnie wymówił się z niej opuchliną nóg, która go trzymała w łożu dwie niedziele i bez uszczerbku na zdrowiu precz zeszła.

– Bo to prawdziwie nie okazowanie było, jeno pośmiechowisko! – wypalił podstarości. – Dostali my rozkaz, żeby się szlachta zjechała na pole wedle Czymborskiej Debrzy. Wnet poszedł hyr po okolicy, że chce nas kniaź na nową wojenkę wyprawić. Nietrudno zgadnąć, przeciwko komu. A tu każdy ma na Półwyspie Lipnickim kumów i pokrewieńców…

Pisarz chrząknął ostrzegawczo od swojego pulpitu i strzyknął podstarościemu pestką popod same buty – w dworcu nie należało rozprawiać o rebelii ani wymieniać imienia marnotrawnego syna, który bezczelnie zbiegł na Półwysep Lipnicki. Jednak wcale nie otrzeźwił Chabiny. Podstarości nadął się tylko i poczerwieniał jak gąsior, bo był człowiek sierdzisty i do gniewu szybki. Już gębę rozwierał do krzyku, kiedy zmitygował się gospodarz.

– Wolniście, mości Łykucie – odprawił krótko pisarza. – Nie będziem was więcej potrzebować. Aby księgi zostawcie, przejrzę je jeszcze przed wieczerzą.

Skrybent zamruczał niechętnie pod nosem, ale posłusznie powlókł się przez izbę, znacząc ślad kępkami dyniowych łusek. Na progu zdjął czapkę i pokłonił się z prześmiewczym uniżeniem. Skoro jednak pan nie popatrzał w jego stronę, uszczypnął tylko boleśnie zaczajoną u drzwi posługaczkę. Dziewczyna, przydybana pod pańską izbą, zapiszczała płaczliwie, przestraszona, że każą ją wysmagać za wścibstwo. Pisarz ani myślał czekać na lamenty i zaklęcia. Pociągnął babę w sionkę od kuchennego korytarza i zadarł jej spódnicę wyżej pasa.

Dziewczyna kwiknęła, kiedy pchnął ją gołymi pośladkami na beczkę z ogórcami. Potem przymknęła zapuchłe oczy i beznamiętnie poddała się skrybowym zabiegom. Właściwie było jej wszystko jedno. A skryba Łykut szybko zapomniał o arkanach wilczojarskiej polityki, nad którą radzono w izbie. Był człowiekiem prostym i gusta też miał nieskomplikowane.

– Ściągnął naród z całej okolicy wedle rozkazania, a jakże! – ciągnął w izbie podstarości. – Co czynić, skoro po strażnicach więcej pomorckiego wojska, niż my przez tuzin lat oglądali?

– Słyszałem, że nawet chodaczkowie z Wyszkowego Parowu przywlekli się na chłopskich kudłatych chmyzach – wtrącił niezobowiązująco podkomorzy.

– Ano. Aż śmiech brał patrzeć. Naród rosły, jeno tak ubogi, że i po dwóch na jednego konika powsiadali. Ale jechali dumnie, żadnego dworu ni sioła nie omijając. Każdy miał jakieś żelezo do pasa przywiązane na podartych rapciach. Ten po dziaduniu karabelę, inszy zasię berdysz w garści trzymał pogięty i przerdzewiały. Na grzbiet przeszywanice wdziali wytarte, co zeń paździerze wyłaziły i insze wiechcie. A na zadkach mieli portki skórzane, łatami naszyte, w których kmiotkowie z wiosną gnój po polach rozrzucają.

– Co powiecie. – Podkomorzy z zadziwieniem pokręcił głową. – W Wyszkowskim Parowie zawdy bardzo dbali, żeby się od chamów obyczajem różnić.

– Toteż wedle tych gatek rychło ludzie poznali, że krotochwilę gotują. Bo wyszkowy naród biedny, ale bardzo hardy, z nędzą się swoją ludziom przed oczy nie pcha. Przy tym zeszłej niedzieli frejbiterzy pochwycili tam czterech smarkaczy. Chodaczkowie są na Pomorców cięci, bo dzieciaków pod kościołem po sumie powywieszano.

– Tedy podpowiedzieli reszcie, jak okazowanie w zwykłe szyderstwo obrócić! – Podkomorzy zamachnął się szpicrutą, aż świsnęło. – Kurwie syny!

– Ale chytre! – Człowieczek w czerwonym kołpaku mlasnął z podziwem. – Powiadam wam, mości podkomorzy, żałujcie, żeście nie oglądali, co się wedle Czymborskiej Debrzy wyprawiało!

W odpowiedzi gospodarz wysyczał grube przekleństwo. Bynajmniej nie zbił nim podstarościego z kontenansu.

– Przywlókł się, kto żyw – prawił pogodnie Chabina. – Rzekłby człek, że na zapusty ciągnęli, nie na lustracyją. Bogatsi pankowie załadowali dwukółki miodem i piwskiem, coby im się po drodze nie cniło. Do tego zlazło się ze dwa tuziny przeskoczek i łajdaczek wszelakich, co się za wojskiem włóczą, grajków gromada, wesołków i błaźniątek. Nawet mnichów żebraczych dwóch było, co na popasach z panami bracią obozowali, wielce ich przeciwko kniaziowi jegomości buntując. Ale przeważnie szlachta zatrudniła się pijaństwem a łajdaczeniem. I kiedy się pochód do Czymborskiej Debrzy dowlókł, ani kto przemyśliwał o rycerskim rzemiośle.

– Co Pomorcy na ową komedyję rzekli? – Podkomorzy spojrzał nań bystro.

– Komendant ichni z wysoka na wszystkich patrzał i o nierządzie szlacheckim gadał, co nas pod cudze jarzmo przywiódł. Ale znać było, że się niczego, prócz opilstwa i bałamuctwa, nie spodziewał.

– Wszyscy oni jednacy! – Gospodarz znudził się wreszcie łażeniem po izbie. Przysiadł na skraju ławy i nalał miodu w dwa cynowe kubki. – Kraju nie znają, obyczaju nie szanują. Ale każdy się za lepszego ma i do rozkazowania bierze!

– A prawdziwieście rzekli! – Podstarości z wdzięcznością wychylił napitek. Z dawna mu zaschło w gębie od gadania, a nie chciał się sam o trunek dopraszać. – Lekceważenie jeszcze bardziej szlachtę rozjątrzyło. Kiedy więc następnego ranka jaśnie pan komendant przegląd zwołał na czymborskim błoniu, aż mnie strach zdejmował. Szlachta bowiem całą noc piła bez przystanku, wzajem się do nowych bezczelności i szyderstw podjudzając. O brzasku poszli się nad ruczaj pławić dla otrzeźwienia. Wnet się koniuchy nasze za łby z pomorcką służbą wzięli. Trzeba ich było korbaczami rozgonić.

– Nie bez pańskiego podjudzenia – zauważył zgryźliwie gospodarz. – Znam ja ich, psubratów!

Szlachetka w czerwonym kołpaku uśmiechnął się pod wąsem.

– Potem zasię panowie bracia zbroje na siebie kładli i szyszaki – ciągnął nie bez ukontentowania. – Tak od starości omszały, że zadziwienie brało, z jakich lamusów podobne starożytności wywleczono. Zresztą mężów część nielicha takoż okazała się starożytna i zgrzybiała wielce…

– Jakie tak? – wyrwało się podkomorzemu. – Przecie to lustracja, przed wojowaniem przegląd.

– I co? – Chudy szlachetka wzruszył ramionami. – Przecie w statutach stoi, żeby z każdego dworca na okazowanie wojownik w puklerzu przybył i z mieczem. A nasi dziadkowie twardzi, jeszcze ze starym Smardzem Skalmierczyków bijali. Wprawdzie szmat czasu od tamtejszych wojen przeszedł, wojowników podagra połamała, starość im grzbiety do ziemi przygięła. Ale w statutach nie napisano, że rycerz ma być jako szczypiór świeży. Był też między nimi ojciec Bogorii, pomnicie go, mości podkomorzy?

93
{"b":"100642","o":1}