Zbójca istotnie stał w progu i gapił się z rozdziawioną gębą. Mały wewnętrzny alkierzyk wydał mu się bowiem dalece wspanialszy od sieni. Ściany wyłożono trzema rodzajami drewna o różnych odcieniach, które dziwnym sposobem układały się w kwietne wzory. Strop był kasetonowy, bogato złocony, a wnętrze każdego kasetonu ozdobiono rzeźbą. Twardokęsek w oszołomieniu patrzył na główki kupców, majstrów i rzemieślników, śliczne panny w mieszczańskich czółkach, z warkoczami upiętymi w precelki przy uszach, i dostojne matrony w wysokich czepcach, na szpetnych żebraków, mnichów i zamorskich żeglarzy z kolczykami w uszach. Wielka witrażowa latarnia rzucała na nie żółte, purpurowe i rude plamy światła.
Jednak kiedy wzrok zbójcy padł na długi stół na krzyżakach, obficie zastawiony misami z ciężkiego srebra, wszelkie wspaniałości wiergowskiej snycerki przestały go obchodzić.
– Takem sobie pomyślał, że pewnieś znużony i głodny. – Kościej podsunął gościowi wysokie dębowe krzesło. – I kazałem przygotować niewielką przekąskę.
Zbójcy mało oczy nie wyszły z orbit. Chwilę wodził wzrokiem po pieczonych półgęskach, ozorkach w sosie chrzanowym, rozmaitych pasztetach pokrajanych w plastry, galaretkach mięsnych przystrojonych cudnie oliwkami i zielonym pieprzem, kiełbaskach pieczonych z cebulką i boczkiem. Obok w dzbanuszkach stał chrzan utarty z octem, sos śmietanowy z koprem i kwaśny mus jabłeczny. W srebrnych koszyczkach piętrzyły się pajdy razowego chleba, pulchne białe bułeczki, precelki z anyżkiem i kminkiem. Z waz buchała tak intensywna woń polewki rybnej, żuru i barszczu, że zbójcę kręciło w nosie.
– Niewielką przekąskę? – powtórzył chrapliwie i sięgnął ku misie z plastrami wędzonki przełożonej owczym serem.
Kościej uśmiechnął się, obracając w palcach ciężkie ogniwa łańcucha. Usiadł po drugiej stronie stołu, wziął z półmiska kurzęcą nóżkę i, wyraźnie niegłodny, jął ją przez grzeczność skubać.
– Piwo? – Zbójca wychylił się przez pół blatu ku pękatemu dzbanowi.
– Zacne, spichrzańskie ciemne. – Gospodarz podniósł się lekko. – Jak lubisz.
– Ja wam, panie, usłużę. – Od stoliczka pomiędzy dwiema ciężkimi przeszklonymi szafami podniosła się szczupła dziewczyna.
Zbójca przyzwalająco wyciągnął kubek. Kiedy służąca nalewała trunek, oszacował szybko jej suknię z prostej szarej materii i solidny skórzany pas, na którym zawiesiła różne niewieście sakiewki. Ani chybi zaufana ochmistrzyni, zdecydował zbójca, bo za młoda jeszcze, aby sama nosiła klucze w podobnym domu. Była jednak wcale ładna ze szczupłą buzią i warkoczami upiętymi przy uszach na wzór zasobnych mieszczek. Szybko wychylił kubek i obłapił ją w pasie.
– Nalej jeszcze jeden, panna – zażądał.
Kościej zmarszczył brwi, ale zaraz dobrodusznie powiedział:
– Lepiej dzban cały zostaw, Złociszko.
– Jak każecie. – Panna dygnęła, a potem tak wdzięcznie skłoniła główkę przed Twardokęskiem, że po prostu musiał serdecznie klepnąć ją w tyłek.
Na twarzy Kościeja znów pokazał się grymas niezadowolenia.
Dziewczyna zwinnie uniknęła wyciągniętych łap zbójcy, który zamierzał ją sobie usadzić na kolanach. Nie wyszła jednak z komnaty. Przycupnęła na niskim stołeczku i spokojnie ujęła tamborek do wyszywania.
– Daleka stąd droga do Czerwonej Bramy – zagaił zbójca z ustami pełnymi wybornego pasztetu z gęsich wątróbek.
– Ano daleka – przytaknął pogodnie Kościej, który nawet nie udawał, że je. Wparł łokcie w blat, splótł palce i z zadumą przypatrywał się zbójcy. – Ale z Przełęczy Zdechłej Krowy do obozowiska żalnickiego wygnańca takoż niekrótka.
Zbójca zaśmiał się krótko.
– A o czym gadać, skoro wszystko wiesz, stary capie? Jeszcze w tamtym kantorku słomą krytym wszystkoś wiedział.
Gospodarz uśmiechnął się, wyraźnie przypochlebiony.
– Biedny człowiek musi wywęszyć, gdzie jego korzyść leży.
– Biedny? – żachnął się zbójca. – Nie grzesz, kozichwoście, bo nie jestem głupcem i wiem, co ten łańcuch znaczy. Jakim sposobem do podobnych bogactw przyszedłeś?
Kościej uśmiechnął się jeszcze szerzej.
– Rąk własnych uczciwą pracą – odparł nie bez kpiny. – Prosty handlarz jestem. Kudy mnie do książąt i Iskier nieśmiertelnych?
– Czym? – Zbójca aż się zachłysnął ozorkiem w chrzanowym sosie. – Jednegoś dnia uczciwie nie przepracował, stary kpie. Całe twoje bogactwo pochodzi z lichwy, spekulanctwa drewnem i spławu żalnickiej pszenicy, coś ją pokątnie od pomorckich komendantów kupował.
– I powodzi, co siedm lat temu Żalniki nawiedziła. – Lichwiarz bawił się ogniwami złotego łańcucha. – Ludzie z głodu korę z drzew darli, a ja miałem spichrze pełne zboża. Oraz z rozrzutności jaśnie księżnej Egrenne, którą wspomogłem w potrzebie, gdy jej gotowizny zbrakło na opatrzenie murów w przygranicznych zameczkach. A także za przyczyną wypędzenia sług Zaraźnicy z żalnickiej dziedziny.
Zbójca popatrzał nań pytająco znad miski.
– Przecież Wężymord razem z nimi kredytu z państwa nie wygnał. – Gospodarz skrzywił się z kpiną. – A czasy trudne, niespokojne. Ani sobie wykładasz, jak w dyrdy przybiegali do moich kantorków jaśnie panowie szlachta, rodowych sreber, majątków ani karabel po przodkach pod zastaw nie szczędząc. A coś ty sobie myślał? Że mnie do zasobności przywiodło zrabowane dobro, com je od zbójców skupował?
– Ależeś nim nie gardził – powiedział sucho zbójca.
– Bo ja niczym nie gardzę! – prychnął Kościej i nalał sobie kubek piwa. – Beczki, woły, łój, popiół, smoła – mnie wszystko sposobne, byle zyski niosło. Lecz ze zbójami więcej nie kupczę. To było dobre w porcie, gdzie mi było trzeba na dzień fasoli dwie garście i do kaszy omasty od święta. Ale nie teraz.
– Za wysokoś urósł?
– Za mała korzyść. – Lichwiarz pochylił się ku niemu nad stołem. – Po co się narażać? Dla tych kilku maneli srebrnych, co je się przytrafi zbójcom ze szlachcianki na trakcie zedrzeć? Nie, jak karku nadstawiać, to za większą cenę. Zgadujesz, stary druhu, dlaczego w mieście nastroje zwarzone jak mrozem, a kiedy kto o mnie wspomni, majstrowie za noże chwytają? Twardokęsek pokręcił głową, ocierając z wąsów resztki żuru.
– Bo, widzisz – Kościej poprawił się na ławie i znów sięgnął po dzban z piwem – nie tylko farbiarnie, mydlarnie i kuźnie mamy tutaj sławne, ale i rzeźnie przezacne. Tutaj właśnie szlak zakręca, co się nim skalmierskie woły na południe przepędza. Albo dawniej pędzono, bo od dobrych lat paru w Górach Żmijowych kotłuje się i kipi, jakoby kto żuru war na węglach postawił. Więc teraz się te woły w Książęcych Wiergach zarzyna, ćwiartuje, soli i spławia w dół rzeki aż do morza. Całe setki wołów. Dlatego na nabrzeżu i wedle murów jatka na jatce pobudowana. Szlachetny cech rzeźników tak się pobogacił na owym procederze, że całym miastem trzęsie. Albo trząsł raczej. Bo tak się parszywie złożyło, że łońskiego roku nowego burmistrza rada niecnie obrała. – Pogładził się z lubością po złotym łańcuchu, oznace swej godności. – Twego pokornego sługę, lichwiarza Kościeja.
Przepił do zbójcy. Na policzkach wystąpiły mu już czerwone plamy. Twardokęsek pamiętał, że lichwiarz nigdy nie miał mocnej głowy do trunków.
– Zacząłem się przyglądać panów rzeźników zyskom i rychło wyrozumiałem, skąd się bogactwo ich bierze. Bo mięso i łój bez taksy z miasta płyną i wszystkie zarobki w kasie rzeźników zostają, a do miejskiej szkatuły ni szeląg złamany nie trafia. Tedym nielekko się wkurwił! – Trzasnął kubkiem o blat. – Bo co to jest? Jak myszy pod miotłą tu siedzą, pana nad sobą nie mają, nikt ich za gardło nie trzyma i podatkami nie gniecie ponad miarę. I jak się, ścierwa, za dobroć wypłacają? Ano tak, że się na pospólnym dobru do woli pasą i jeszcze na dodatek współziomków własnych łupią?
– Tak, zawsześ był człek cnotliwy i łupieniu ubogich wielce niechętny – zauważył sarkastycznie zbójca.
– Trza ubogich łupić! – Kościej pochwycił za dzban. Ręce tak mu się trzęsły, że więcej pociekło na blat niż do kubka. – Po to, ścierwa, są! Ale to moje miasto i ja tu będę łupił, nie byle rzeźnik moczymorda. A mieliśmy w radzie dwóch rzeźnickich mistrzów, wielkich otłuszczonych matołów. Zapytałem ich grzecznie, skąd owe niedomiary się biorą. Zrazu się jeden z drugim zapierali okrutnie. Mówili, że mnie jaki ladaco w błąd wprowadził rozmyślnie, by dobre imię cechu zohydzić i opluć. Potem zasię orzekli, że pergaminy mają, świętej naszej panienki ręką podpisane, że mogą własną miarą mięso i łój rozdzielać. – Potrząsnął pustyni dzbanem.