Wężymord zaś musiał słyszeć jej sny, podobnie jak potrafił usłyszeć każdą z niewypowiedzianych myśli tamtej nocy w wiejskiej świątyni Zird Zekruna, kiedy opowiedział jej o istocie łączącego ich przekleństwa. O nic jednak nie pytał. Sny oddalały ich coraz bardziej, a zima nie przyniosła żadnego ukojenia.
Milczenie pomiędzy nimi stawało się z każdym dniem głębsze. Ale czasami w czworokątnej komnacie wieży alchemiczek dobiegał ją znienacka przyspieszony oddech Wężymorda. Przywoływał ją. Ściany zamku zaczynały nagle pulsować obcym rytmem. Poszum jego oddechu otaczał ją ze wszystkich stron, zrazu nieznaczny, potem coraz ostrzejszy i donośniejszy. Milkł dopiero wtedy, kiedy potykając się o własną suknię, wchodziła do wielkiej sali. Nie miała wówczas pewności, czy Wężymord ją widzi, jego źrenice były zwężone i zupełnie nieludzkie. Zmieniały się dopiero wtedy, gdy siadała tuż obok, pośrodku gromady biesiadujących Pomorców, i dotykała palcami jego nagiej dłoni. Nigdy nie pytała, co się z nim dzieje w podobnych chwilach.
Ich spojrzenia nie spotykały się ponad głowami innych, lecz opętańczy stukot w piersi Zarzyczki ustawał i przez moment nie myślała o martwym dziecku ze snów. Nie myślała zupełnie o niczym prócz długich palców swego męża, nerwowo drgających na płachtach pergaminu, o zbielałej bliźnie u nasady kciuka, którą obrysowywała wargami tak często, że potrafiłaby ją wyrzeźbić w marmurze nagrobka. Dopiero przy Wężymordzie zachłystywała się nagle powietrzem, nagrzanym i pachnącym od balsamicznych szczap, a spłowiałe barwy poczynały pogłębiać się i ożywać, jakby ktoś zdarł z nich przezroczystą zasłonę.
Niczym ćmy, myślała. Krążymy wokół siebie jak ślepe ćmy wokół kaganka.
Nie sądziła, by frejbiterzy słyszeli, jak w komnacie wibruje moc wysnuta z kryształowych strzałek Fei Flisyon. Jednak buńczuczne śpiewki milkły niczym ścięte nożem. Bali się. Gdyby Pomorcy pojmowali naturę własnych strachów, uciekaliby, nim padnie na nich cień przeklętej żalnickiej księżniczki, która została małżonką ich władcy.
Nie dbała o nich w tych rzadkich chwilach, gdy jej palce stykały się z dłonią Wężymorda nad kielichem, a bard śpiewał powolną pieśń o śmierci Thornveiin, której miłość zmieniła Krainy Wewnętrznego Morza w dymiące pogorzelisko. Pozwalała dolewać sobie ciężkiego wina i tępy ból w skroniach przygasał odrobinę. Upijała się, a ramię Wężymorda obejmowało ją wpół. I pamiętała tylko, że niósł ją po krętych schodach do ich komnaty o oknach wychodzących na Cieśniny Wieprzy. Ale kiedy jej dotykał, pod zaciśniętymi powiekami widziała roztańczonych żmijów, ostre smugi z żywego ognia spadające w zmętniałe źródło Ilv i stada gołębi podrywających się ponad wieże cytadeli. Ciemność była pełna szeptów. Nie wiedziała tylko, czy nadal słyszy głos Wężymorda, czy też sny Szalonej Ptaszniczki wołają do niej obcymi imionami.
Za dnia jednak oboje skąpili słów z taką zaciekłością, jakby milczenie stało się ich własną bronią w walce z naznaczonym przez Zird Zekruna przeznaczeniem. Śnieg padał z każdym dniem gęstszy, a wraz z nim cisza stawała się coraz większa.
Miała wrażenie, że zamknięto ją pośrodku przezroczystej bańki, która otacza kochanków na obrazach starych mistrzów. Spojrzenie Wężymorda przesuwało się wokół niej, po czerwonej draperii na ścianie, smukłej arabesce na kapitelu kolumny i pociemniałym od dymu belkowaniu. Kiedy wychodził z komnaty, pragnęła przytrzymać dłoń nad płomieniem świecy tak długo, aż rozejdzie się swąd spalonego mięsa, a ona obudzi się wreszcie. Zamiast tego szła do wieży alchemiczek i zaciskała palce na odłamku zwierciadła Nur Nemruta. Dopiero ból przywracał pewność, że legenda nie pochłonęła jej na dobre, że zostało jeszcze coś, prócz tamtych dwóch kryształowych strzałek, które przerosły ich jak ciemne ziele.
Być może była to miłość – nie umiała zgadnąć. Jednak kiedy pochylała się nad szachownicą z dwubarwnego drewna, jej palce pamiętały ruchy drobnej dziewczynki ze strażnicy, która nie istniała w żadnej z Krain Wewnętrznego Morza. Z każdą przesuniętą figurą przeznaczenie podpełzało coraz bliżej – Irshia, Szalona Ptaszniczka i długi szereg kobiet o obcych imionach. Bogowie naginają nasz los w znajomy kształt, powiedziała kiedyś jasnowłosa córka Suchywilka. Ale dopiero teraz Zarzyczka dostrzegała, jak przemożne były wzorce, w które ich wpisano. Wspomnienia Szalonej Ptaszniczki ogarniały ją ze wszystkich stron, obrazy tak natrętne i nieodparte, że chwilami nie wiedziała już, co wydarzyło się naprawdę, a co jedynie zobaczyła w zwierciadłach Nur Nemruta. Coraz częściej twarz pana cytadeli przesłaniała oblicze Wężymorda i trudno, bardzo trudno było jej znaleźć ścieżkę prowadzącą z powrotem ku mężczyźnie, który poprzedniej jesieni przybył po nią do Doliny Thornveiin.
Być może naprawdę jestem opętana, pomyślała, odwracając twarz od dopalającego się stosu. Przez tyle tygodni śniłam duszne sny i zwlekałam, tymczasem legendy pieniły się wokół jak dzikie ziele, nie dbając o moje strachy. Powinnam była zapytać, a nie czekać, aż obłąkany prorok zacznie nas zabijać.
– Czy zrobiłbyś to? – odezwała się, zdumiona, jak łatwo przychodzą te słowa. – Gdybym spytała tamtej nocy, kiedy spadł śnieg, zamiast opłakiwać śmierć dziecka, które się nie narodziło. Czy wówczas odszedłbyś ze mną z Uścieży?
– Nie wiem. – Głos Wężymorda był zupełnie płaski. – Być może. Jednak Zird Zekrun zdołałby mnie odnaleźć, a z Gór Żmijowych jest zbyt daleko do Wewnętrznego Morza.
– Zbyt daleko?
– By żyć – odpowiedział po prostu. – Sorelki są morzem, samą jego istotą. A ja jestem nimi.
– I czymś jeszcze.
– Tak. – Zmrużył lekko oczy. – Pamiętam. Pamiętam śnieg i wilki. I zwiotczałe ciała żmijów w źródle Ilv.
Powoli obróciła się ku niemu, świadoma, że póki Wężymord nie da znaku, cały dwór będzie siedział na drewnianych ławach i nie odważą się odejść ni na krok od kikuta spalonego pala. Niech czekają, pomyślała. I niech patrzą.
– Trzy pokolenia temu – rzekł wreszcie Wężymord – Żalniki zbierały haracz z wysp, które miały potem połączyć się w ziemię Pomortu. Płótno, jantar, złoto. A także trzy tuziny kobiet i trzy tuziny mężczyzn na ofiarę dla Bad Bidmone. Co jesieni na wyspy przypływali kapłani bogini z dwoma mosiężnymi kociołkami pełnymi kości. Sześć tuzinów z nich pociągnięto czerwoną farbką. Kapłani całe tygodnie wędrowali od osady do osady, od dworca do dworca, póki każdy z wyspiarzy nie wyciągnął losu i nie przekonał się, czy nie spoczęła na nim łaska bogini. Tak właśnie to nazywali. Łaską bogini.
Umilkł, zapatrzony w szare niebo tuż ponad krawędzią cytadeli. Nie śmiała go ponaglać.
– Mieliśmy zamek – odezwał się po chwili. – Właściwie nie zamek, tylko donżon z czarnego kamienia, niewiele większy od wieży alchemiczek. Ojciec latem prowadził wyprawy na brzegi Skalmierza, zimą wysyłał łodzie na północny szlak biełuchy. Pamiętam zapach beczek solonej ryby i kobiety cerujące sieci na podwórcu przy kuchniach. I pamiętam, jak moja matka wyciągnęła czerwony los. Miała długie jasne włosy splecione w pojedynczy warkocz i szła od strony sadu z fartuchem pełnym jabłek. A kiedy wyciągnęła los, wszystkie jabłka potoczyły się w trawę. To też pamiętam bardzo wyraźnie. I jej błękitny płaszcz. Łopotał na wietrze, kiedy płynęła przez cieśninę łodzią pełną kapłanów i żalnickich wojowników.
– Na ofiarę? – Zarzyczka potrząsnęła głową. – Dla Bad Bidmone?
– Pamiętasz sad wokół rdestnickiego przybytku? Nie, nie możesz pamiętać. – Uśmiechnął się nieznacznie. – Twój dziad wojował ze Skalmierzem i na gwałt potrzebował przychylności bogini. Zatem każdego z pomorckich wybrańców zakopywano żywcem w ziemi, a kiedy skonał, w jego ustach sadzono nową jabłoń. Na chwałę Bad Bidmone. Na wyspach palimy naszych zmarłych na stosach, dlatego ojciec kazał mi przysiąc, że spalę drzewo mojej matki. Ale w Rdestnikach było wiele, wiele tuzinów ofiarnych drzew. Więc kiedy twój brat zabił boginię jej własną mocą, spaliłem wszystkie. Całe miasto i każdą ze świętych jabłoni.