Литмир - Электронная Библиотека
* * *

Mroczek obrócił się w ciemności, czując, jak skała wygładza się pod jego bokiem i dopasowuje do kształtu ciała. Kiedyś próbował macać rękami jak ślepiec po grocie, ale zaprzestał tego dawno temu. Ściany zmieniały się nieustannie, kamienie zaś rozmywały i topniały pod jego dotykiem. Otaczała go miękka, aksamitna ciemność i cisza. Z rzadka tylko mącił ją ostry stukot spadających kropel wody i odległe głosy akolitów, którzy zawodzili przebłagalne hymny przy szczelinie na szczycie Hałuńskiej Góry.

Na początku czuł ból. Puste oczodoły – bo oczy wydrapał sobie zaraz po tym, jak zobaczył Zird Zekruna w jego prawdziwej postaci – paliły żywym ogniem. Pulsował żołądek wyżymany głodem. Każdy ruch przynosił cierpienie, potworny ból połamanych żeber i strzaskanego ramienia, które ośmielił się podnieść na boga. Głos Zird Zekruna wciąż był przy nim. Wbijał się w mózg jak długa lodowa igła, przyciszony, naglący, natarczywy. I uparty nieskończoną, boską cierpliwością.

Teraz wszystko było inaczej. Mroczek już nie walczył. Poddał się wiele dni temu, kiedy pierwszy raz przyzwolił, by bóg sięgnął po niego, i gdy pierwszy raz spoglądał oczami Zird Zekruna. Nie było skalnych robaków ani kapłańskich misteriów. Ale wkrótce potem nie było też kupca, który niegdyś miał kram bławatny na spichrzańskim rynku i rabował w szajce z Przełęczy Zdechłej Krowy.

Och, bóg pozwolił mu zachować pamięć. Wspomnienia były pożyteczne, pomagały widzieć.

Mrok był pełen obrazów i dźwięków. Wystarczyło je przywołać. Jego pan pozwalał mu patrzeć do woli. Więc patrzył. Tylko wtedy czuł, że wciąż żyje.

Widział Twardokęska, jak wędruje pustym gościńcem. Zbójca był w chłopskiej opończy. Prowadził furę ciągniętą przez dwa siwonogie koniki. Kiedy wreszcie wszedł na ganek i zaczął zabijać zgrabiałe ręce tuż obok legowiska jednonogiego żebraka, rezydenta gospody, Mroczek z bliska zobaczył gębę dawnego kamrata. Tuż obok niego dreptał szczupły jasnowłosy chłopak, zsiniały na twarzy od chłodu. Wiatr dmuchnął im prosto w oczy i zbójca pociągnął dzieciaka głębiej do gospody. Jałmużnik odwrócił się za nimi, sam nie rozumiejąc, dlaczego: nędzny, chłopski przyodziewek nie budził nadziei na datki. Mały coś zagadał, a Twardokęsek zmierzwił mu włosy, jakby chwalił szczeniaka za wyjątkowo udaną sztuczkę. Potem znikli w zadymionym wnętrzu karczmy.

Żebrak zamrugał powiekami, jak gdyby ocknął się ze snu. Nie wiedział, dlaczego siedział samotnie na zimnym ganku.

Wicher przywiewał coraz gęstsze kłęby pyłu.

Głęboko we wnętrzu Hałuńskiej Góry Mroczek uśmiechnął się. Cztery niedziele wcześniej dziad przysiadł nieopatrznie na progu pomorckiej świątyni. Ani się spostrzegł, jak z miską gorącej polewki, podaną przez młodziutkiego mniszka, przyjął znacznie więcej. Piętno skalnych robaków, które coraz silniej pulsowało na jego czole.

Żebrak zdechnie, nim śniegi na dobre zasypią gościniec. Karczmarz każe posługaczkom wywlec jego ścierwo z gospody i spalić w dole za wygódką, gdzie zrzucano nieczystości. Mroczek wiedział o tym bardzo dobrze. Ale dziad już nie będzie potrzebny. Zawsze znajdzie się dość oczu, by śledzić zbójcę i jego towarzyszów. Jednak Twardokęsek nie był naprawdę ważny, choć Mroczek lubił na niego spoglądać i wiedzieć, że kiedyś, gdy nadejdzie czas, bóg pozwoli mu sięgnąć po herszta z Przełęczy Zdechłej Krowy i zgnieść go w palcach jak słomkę.

Z resztą było znacznie trudniej.

Koźlarza w ogóle nie mógł dojrzeć – znaki bogów rzucały długi cień, a Sorgo uczyniono dla ochrony żalnickich kniaziów. Jednak księciem Mroczek nie kłopotał się nadmiernie, pozwalając, by na razie snuł swoje drobne spiski na Półwyspie Lipnickim i bawił się z Pomorcami w wojenkę. Wiedział, że przyjdzie na niego czas. Niedługo, kiedy tylko ruszą lody, które coraz mocniej skuwały brzegi Pomortu. Sieć została utkana dawno temu, obcymi palcami, i nikt nawet nie domyśli się woli pomorckiego boga. Niegdyś, w Spichrzy albo na Przełęczy Zdechłej Krowy, Mroczek dziwiłby się bezmiernie, że kapłanki Kei Kaella spełniają wolę jego pana. Ale teraz mieszkał w nim subtelny, złożony umysł Zird Zekruna i kiedy myślał o losie, który przeznaczono Iskrze i żalnickiemu księciu, nie czuł nic prócz podziwu dla swego pana.

Nie umiał też zajrzeć pod ciężkie sklepienia cytadeli w Uścieży i sama myśl o tym napełniała go złością. Owszem, wciąż miał usłużnych kapłanów, którzy skwapliwie śledzili żalnicką kuternóżkę i jej kochanka. Jednak Mroczek nie umiał odgadnąć, co się naprawdę dzieje za murami wieży alchemiczek, gdzie w okutej żelazem skrzyni spoczywała obręcz dri deonema. Nie pojmował tego, co zeszłej jesieni wydarzyło się pomiędzy Zarzyczką i Wężymordem, a niezrozumienie budziło lęk. Nie, nie przed księżniczką, którą kiedyś trzymał w dłoni i bezpowrotnie naznaczył. Bez względu na to, kim stał się jej kochanek i czego jeszcze zdoła dokonać, Zarzyczka należała do pomorckiego boga. Nosiła w żywym ciele ziarna pomorckiej skały i Mroczek był gotów dopilnować, aby ani jej, ani Wężymordowi nigdy nie udało się o tym zapomnieć. Czasami przypominał sobie jej brzydką, wykrzywioną strachem twarz, którą oglądał w czas spichrzańskiego karnawału, i zdejmowało go obrzydzenie, że w ogóle pozwolił jej żyć.

Jednak to nie kulawa córka Smardza napełniała go niepokojem. Znacznie bardziej istotne było, że Wewnętrzne Morze rzuciło jej znak Zaraźnicy pod stopy. Kiedyś Mel Mianet będzie musiał za to odpowiedzieć. On i ten cały magiczny wodny drobiazg, który umknął znad brzegów Pomortu i schronił się głęboko na podmorskich łąkach, dokąd nie sięga przekleństwo skalnych robaków ani moc ziemi. Mroczek wciąż mógł kazać swym ludziom zarzucać sieci i chwytać wodne panny, które nieopatrznie podpłynęły do lądu, do jednej z owych skalistych wysepek, co niegdyś były ich domem. Ale nie potrzebował ich już tak bardzo jak przed laty, gdy sorelki umierały pod ofiarnym nożem, a ich magia wsiąkała w czarny kamień Hałuńskiej Góry i dopełniała przemiany Wężymorda. Tak, sorelki wiele go nauczyły o naturze magii. One i ta stara suka, która zdechła pod ostrzem Sorgo w głębi rdestnickiej świątyni.

Uśmiechnął się na wspomnienie. Kara była stosowna i inni też będą musieli zapłacić. Wszyscy, którzy ośmielili się wystąpić przeciwko niemu – Mel Mianet, który wolał się ukryć pośrodku morza niż odpowiedzieć na wezwanie, Org Ondrelssen, jakże zazdrośnie strzegący wichrowych sevri, a nawet ta mała zdradziecka dziwka, Fea Flisyon, której się zdawało, że sen i skała uchronią ją przed gniewem pana Pomortu. Kiedyś ich wszystkich dostanie. Tyle że jeszcze nie teraz. Nie przed kresem tej zimy, która wzbierała wokół wyspy jak zimna mleczna mgła. Ale na końcu będą należeli do niego. Bogowie i śmiertelnicy. A zwłaszcza ona. Iskra.

Znów spróbował ku niej sięgnąć, ale było to tak, jakby łowił gołymi palcami ogień. Niemal czuł na twarzy żar, a w pustych oczodołach rozkwitły purpurowe kwiaty bólu. Wiedział, że jest gdzieś tam, ukryta w głębi płomienia, i jak on czeka wiosny, aby się znów przebudzić. Po omacku wyciągnął rękę i pogładził szorstką krawędź skały, delikatnie, jakby pieścił delikatną krzywiznę jej policzka. Kamień poddał się bez oporu. Miękkie, wilgotne usta Iskry zdawały się rozchylać pod jego wargami, a włosy przesypały się w dłoni jak smuga płynnego ognia.

Była taka piękna. Nie mógł pozwolić jej odejść. Ale musiał poczekać.

Tymczasem chłód ogarniał go coraz dotkliwszy, a skała Hałuńskiej Góry otulała ze wszystkich stron, tłumiąc gniew i pragnienie.

17
{"b":"100642","o":1}