Właściwie Posiadlca nie miał nic przeciwko temu, aby jakiś butny żalnicki szlachcic zastąpił mu drogę. Z lubością wyobrażał sobie starcie skalmierskiej jazdy z czeladzią, przyodzianą w skórzane pancerze i przerdzewiałe kolczugi. Na razie jednak Posiadlca musiał wychynąć z dziczy. Puszcza wprawdzie przerzedzała się z wolna i coraz częściej wyjeżdżali na obszerne polanki, ale tubylców nadal nigdzie nie było widać. Na domiar złego znów zaczynał siąpić deszcz. W Żalnikach nieustannie padało.
Minęli pagórek, niewielki brzozowy zagajnik w dolince i wspięli się na kolejne wzgórze, tym razem porośnięte jedynie bujną wiosenną trawą. Posiadlca przymknął powieki i kołysał się w rytm monotonnych kroków ciężkiego skalmierskiego ogiera. Nagle coś go wybiło z odrętwienia. Nieznaczna zmiana w końskim chodzie albo szmer za plecami. Poderwał głowę i daleko przed sobą zobaczył rząd wozów powoli wspinający się po zboczu jednego z pagórków.
Uniósł rękę i skalmierski oddziałek zatrzymał się karnie. Jakkolwiek wolałby zasobne miasteczko do złupienia, nie zamierzał przecież pogardzić pokaźnym kupieckim konwojem. Wozów było sporo – doliczył się pełnego tuzina – a z mrowia kręcących się przy nich pachołków Posiadlca wnioskował, że wiozą nielichy ładunek. Uśmiechnął się pogodnie, pierwszy raz od czterech dni.
– No, jak tam, chłopcy? – rzucił przez ramię do swoich ludzi. – Obwieścimy im radosną wieść o skalmierskim panowaniu?
* * *
Cherchel dowiedział się o podjeździe Skalmierczyków sporo wcześniej. W przeciwieństwie do zbójcy mały bard nie miał ochoty napatoczyć się na jakiś pomorcki podjazd, więc ciągnął ostrożnie, rozsyłając czujki. Natychmiast też rozpoznał chorągiew, która powiewała nad oddziałkiem.
– Skalmierczycy – oznajmił.
Był nieco zaskoczony. W żaden sposób nie potrafił zgadnąć, co tu robią jego rodacy. Doża nie miał zwyczaju mieszać się w wojny sąsiadów, a jego żołnierze nie bywali najemnikami. Ale bard bynajmniej nie zamierzał zaniechać ostrożności.
– Wozy w dwa rzędy ustawić – rozkazał hetmanom wozów. – I blisko siebie jechać. Kusznicy do środka. Reszta sulice naszykować. I pawężami konie osłaniać.
Z lubością patrzył, jak wozy płynnie zmieniają szyk. Cherchel nie był pewien nowych zaciężników i niezupełnie dowierzał kusznikom Złociszki, ale wozaków znał bardzo dobrze. Potężne, zabudowane furgony toczyły się równo po łagodnym stoku pagórka. Woźnice uspokajali wiergowskie koniki, inni szykowali łańcuchy, aby na znak barda sczepić wozy w ruchomą zaporę. Cepiarze i pawężnicy ochraniali boki. Nawet kusznicy wydawali się całkiem spokojni. Maszerowali raźno pomiędzy dwoma szeregami wozów, wymieniając zwyczajowe prześmiewki z woźnicami.
Cherchel patrzył na nich i serce w nim rosło z dumy. W przeciwieństwie do żalnickiej szlachty, która najchętniej walczyła wierzchem, mały bard szczególnie ukochał zbrojne furgony. Może nie dorównywały zwrotnością konnicy i nie wyglądały równie pięknie, jak smocze łodzie Zwajców pod pełnymi żaglami, ale Cherchel zachwycił się dziełem wiergowskich rzemieślników. Ich wozy były jak twierdze na kołach. Solidne, pozbawione zbędnych ozdób. Doskonałe. I w razie potrzeby zwierały się w zbrojny obóz jak palce w pięść.
Właściwie nabierał ochoty, aby Skalmierczycy ich zaatakowali. Owszem, wozacy wyszli wcześniej zwycięsko z kilku drobnych potyczek. Ale Cherchel był ciekaw, czy sprawdzą się w prawdziwej bitwie.
Jakby wyczuwając jego myśli, dowódca Skalmierczyków zatrzymał się na szczycie pagórka. Uniósł dłoń. Znak czarnego smoka powiewał nad jego głową.
– Chorągiew! – rzucił bard.
Twardokęsek wprawdzie zżymał się straszliwie, gdy widział nad wozami Srebrną Gwiazdę, ale Cherchel nie zamierzał odmawiać ludziom odrobiny przyjemności. Mieli prawo do godła, które sobie wybrali. I to bez względu na to, jak głupie mu się wydawało.
A poza tym niemal widział minę skalmierskiego dowódcy, kiedy usiłuje zgadnąć, czyj to herb.
* * *
Posiadlca z pobłażliwym uśmiechem patrzył na krzątaninę kupców. Dziwne, ale zachowywali się, jakby nie rozpoznali znaku Skalmierza i wzięli jeźdźców za zwyczajnych zbójców. Wyraźnie gotowali się do obrony. Cóż, pomyślał z rozbawieniem, przynajmniej będzie więcej zabawy. I ludzie się trochę rozerwą.
Musiał przyznać, że kupcy mieli wcale pokaźną eskortę i nie tracili głowy. Ale stanowczo przesadzali z bezczelnością.
Przywołał starego dziesiętnika.
– Co to jest? – Wskazał palcem chorągiew, powiewającą ponad konwojem.
Jako siostrzeniec doży był człowiekiem obytym i wykształconym. Znał gmerki wszystkich kupieckich gildii ze Szczeżupin, Spichrzy i Książęcych Wiergów, a nawet herby książąt Przerwanki i największych żalnickich rodów. Ale ten znak nie przypominał mu niczego.
– Nie wiem, wasza wielmożność. – Dziesiętnik bardzo szybko skłonił głowę. Dobrze pamiętał, co stało się z jego poprzednikiem.
– Et, wszystko jedno. – Posiadlca wzruszył ramionami. – Potem się ich wypyta. Jak który przeżyje.
Obejrzał się. Jezdni obserwowali wozy jak stado wilków. Posiadlca obnażył pałasz i uniósł go wysoko w górę.
– Naprzód! – wykrzyknął, a potem spiął konia do biegu.
Zdążył jeszcze pomyśleć, że wuj miał rację, odsyłając go ze stolicy. Zapowiadała się całkiem przyjemna wojna.
* * *
Pierwsze wozy były już na szczycie pagórka, kiedy Skalmierczycy ruszyli do szarży.
– Szybciej! – żywo gestykulując, Cherchel rzucił się ku tylnej straży. Nie było już czasu wyprzęgać koni. – Szyk zamykać. Koło do koła!
Tego momentu bał się najbardziej, bo wystarczyło, aby jeden wóz wykoleił się nie w porę. Ale na razie wszystko szło jak należy. Woźnice krzykiem zachęcali konie do większego wysiłku. Pawężnicy trzymali się po bokach w zwartych grupkach, osłaniając zaprzęgi. Cherchel zobaczył, jak najbliższy wóz kolebie się w wertepie, a czterech suliczników podpiera go ramionami i popycha pod górę.
Za nimi Skalmierczycy nabierali pędu.
Trójkąt furgonów już się domykał. Kątem oka Cherchel dojrzał, jak kusznicy Złociszki wysuwają się naprzód, na szpicę. Przełknął ślinę, wspominając krótki, toporny bełt, którym przebito Kościeja. Broń była skuteczna, musiał to przyznać. Miał tylko nadzieję, że równie dobrze nadaje się do bitwy, jak do skrytobójstwa.
– Cherchel! – Wekiera kiwał na niego ponaglająco. Potężny zbój stał na jednym z wozów z nabijaną krzemieniami maczugą w ręku i wesoło szczerzył zęby. – Bywaj tu, Cherchel!
Bard jednak wyminął go w biegu, bo dojrzał czarnobrodego Zwajcę, który przewodził kusznikom. Najemnik stał na jednym z wozów, ze spokojem obserwując szarżę Skalmierczyków. W ręku trzymał narychtowaną kuszę. Bard aż się wzdrygnął z obrzydzenia. Niby wiedział, co te małe łuki potrafią, ale było w nich coś przeciwnego naturze.
– Aby celnie mierzcie! – wykrztusił zasapany. – I nie stchórzcie przed czasem. Niech bliżej podjadą.
– A po co? – spytał flegmatycznie najemnik. – Patrzajcie!
Wyprostował się i uniósł ponad wysoki bok furgonu, dając znak swoim ludziom.
Cherchel wstrzymał oddech.
* * *
Posiadlca był szczęśliwy jak nigdy w życiu. Gnał na czele oddziału z obnażonym pałaszem. Grudki ziemi pryskały spod końskich kopyt, wiatr świstał w uszach, ale ani myślał hamować konia. Gdzieś w głębi umysłu kołatało mu się niejasne wrażenie, że powinien prowadzić tę szarżę ostrożniej i zwolnić do stępa, aby nie łamać szyku. Jednak nie zamierzał psuć sobie zabawy. Ostatecznie na szczycie wzgórza czekała marna grupa kupców.
Ustawili wozy w trójkąt – zupełnie jakby kilka kupieckich fur mogło powstrzymać skalmierską szarżę. Ale Posiadlca umiał docenić ducha, choćby w najmarniejszym przeciwniku. Uroczyście obiecał sobie, że powywiesza ich co do nogi.