Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Dlaczego one są pięć razy mniejsze niż poznańskie? – zapytała, wskazując monstrualną, pancerną lokomotywę za plecami.

– Beduińskie doświadczenia – mruknął Wagner. – Mogą za to wyciągnąć prawie dwieście na godzinę. Potrafimy bardzo szybko uciekać, proszę pani.

Znowu nie zareagowała na dowcip. Była bardzo zasadnicza.

– Mów mi Sue. Po polsku to chyba Zuzanna, tak?

– Mmmmm… Raczej Zuzia – Wagner mrugnął do Zorga.

Murzynka rozglądała się z uwagą, oceniając różnice w wyposażeniu wojsk z obu miast, momentalnie wychwytując wady i zalety. Musiała być niezłym fachowcem od walk na pustyni. Po chwili spojrzała majorowi prosto w oczy.

– OK – przygryzła wargi. – Powiedz mi, jak tu przeżyć, dobrze? Ja mam naprawdę bardzo ważną misję.

Wagner wzruszył ramionami. Dotknął dłonią jej wspaniałych warkoczyków, które sięgały aż do połowy pleców.

– Po pierwsze, włosy – powiedział. – Musisz je zgolić albo obciąć bardzo krótko. Włosy w kroczu trzeba koniecznie ogolić. A jeśli nie chcesz, to lepiej chodzić na golasa… – wskazał czeską sygnalistkę. – Potem reszta instrukcji.

– Rozumiem. OK. – skinęła głową.

Obciążeni łupami najemnicy gromadzili się wokół i gapili na niecodzienną postać. Wagner zawołał Marthę. Ta wzięła swoją fryzjerską maszynkę z transportera i poprowadziła panią pułkownik w jakieś zaciszne miejsce, jak barana do strzyżenia. Żołnierze wokół przysiadali na bagażach, chcąc zobaczyć, co będzie dalej.

Sue Kristy-Anderson wróciła już po kilku minutach, ostrzyżona na chłopaka. Miała kształtną czaszkę.

– Te włosy na głowie i… – zawahała się – i… tam… to z powodu insektów, tak? Macie jakieś specyficzne insekty w tej niszy ekologicznej?

– Nie – Wagner popatrzył jej prosto w oczy. – To tylko taki dowcip, Zuzia.

Najemnicy zaczęli wyć i szturchać się wzajemnie. Dołgorukow upadł na plecy i tarzał się ze śmiechu. Martha chichotała, Heini zakrył twarz, a Aleksiej wychylił się z włazu i bił brawo. Nawet Zorg, zadowolony jak zaraza, mrużył oczy.

Amerykanka wytrzymała jakieś pół minuty. Potem też się roześmiała, choć trochę wymuszenie.

– No dobra. Zrobiliście mnie – przyznała. – Teraz mam się rozebrać do golasa?

– Tak byłoby najlepiej – mruknął Wagner. – Jak chcesz, to dam ci burnus. Bo w tym… – dotknął jej munduru. – W tym zagotujesz sobie mózg.

Wzruszyła ramionami. Od którejś z dziewczyn przyjęła jakąś nawet nie za bardzo przepoconą koszulę, długą do kolan, i naprawdę się przebrała. Trzeba przyznać, że mimo wszystko była rozsądna. I najemnicy jakoś ją zaakceptowali. Nie robili więcej kawałów. Nie włożyli jej kota do majtek, nie rzucili młodej gepardzicy na twarz, nie chlusnęli na nogi wrzątkiem z zaworów spustowych. Zresztą Murzynka była inteligentna, domyśliła się, że dowcip Wagnera uratował ją od „przypadkowego” dotknięcia plecami parowego kotła, od „przypadkowego” podstawienia nogi, dzięki któremu rozwaliłaby sobie twarz o dźwignie sterujące transportera. Musiała już widzieć oddziały najemników i musiała dobrze wiedzieć, co można zrobić ze sztabowym oficerkiem wrzuconym nagle między prawdziwych żołnierzy. Szepnęła nawet „dziękuję”, gdy już ruszyli w drogę powrotną do Wrocławia. Naprawdę była zmyślną małpą. Tłukła się oparta o blaszaną ścianę transportera i ze stoickim spokojem znosiła dobrotliwe zabiegi załogi. A to ktoś podał jej manierkę z sikami zamiast wody, a to ktoś puścił jej nawiew z wentylacji w twarz… Wiedziała już, że dzięki temu dotrze do Wrocławia żywa, zdrowa i niepokancerowana. A w dodatku – pod ochroną najemników – bezpieczna.

Wagner obserwował ją z uśmiechem. Widział już wielu takich oficerów, którzy nagle utracili sztabowy grunt pod nogami. Inaczej ogląda się kolorową mapę i zatyka na niej malutkie chorągiewki, a inaczej to wszystko wygląda w chwili, gdy samemu jest się taką malutką chorągiewką, wbitą w jakąś mapę. Jednak Sue Kristy-Anderson radziła sobie dobrze. Nawet podzieliła się z załogą swoim zapasem skrętów. Nie wkupiła się, oczywiście, ale… Najbliższej nocy będzie mogła zasnąć spokojnie. Bez szczura między udami.

Na szczęście dotarli do Wzgórz Trzebnickich przed zmrokiem. Potem trzeba było rozbić obóz, bo jazda w ciemnościach to dość skuteczny sposób na popełnienie samobójstwa. Byli już jednak w zasięgu artylerii Wrocławia. Śliczna Czeszka wystrzeliła kilka rakiet lokalizujących – faceci przy dalmierzach twierdzy musieli już namierzyć ich pozycje. Koty rozpoznały teren. Było bezpiecznie.

Żołnierze smażyli steki na kotle parowym najbliższego transportera, Martha ugotowała jakąś niesamowitą w smaku zupę z zapasów zrabowanych w rozwalonych ciężarówkach. Potem śpiewała śliczne, nostalgiczne piosenki przy akompaniamencie gitary. A potem przypomniała sobie widok własnej córki, gwałconej na jej oczach w budapeszteńskim bunkrze, dlatego rozbeczała się i poszła strzelić sobie w usta. Na szczęście zakochany w niej na zabój Aleksiej zdążył ją dogonić i włoił w plecy zastrzyk, który robił z mięśni zwykłe flaki. Rosjanin okrył troskliwie kocem chwilowo bezwładną Węgierkę i strzelił jej drugi zastrzyk, z amfetaminy, żeby tak strasznie nie płakała. Czeska sygnalistka zrobiła niedwuznaczną propozycję pani pułkownik, ale zrezygnowała, widząc jej rozszerzone zdumieniem oczy, i poszła przymilać się do innych dziewczyn z oddziału. Najemnicy, którzy nie mieli wart, walili wódę i prochy.

Poznańscy żołnierze byli tak dobrze zorganizowani, że udało im się nawet coś podgrzać, i teraz jedli swoje syntetyczne kolacje z menażek. Spoglądali z zazdrością na dobrze wysmażone steki najemników, ale mimo zaproszeń nie dali się skusić, bo ktoś puścił plotkę, że to jest mięso z ludziny. Kierowcy ciężarówek byli już tak nawaleni, że nie zdołali niczego zjeść. Ktoś rozpalił ognisko z kopca piasku oklejonego napalmowym żelem. Było ślicznie, świecił Księżyc, a ludzie bawili się, każdy na swój sposób. I jeśli tylko ignorowało się tysiące trupów, których kości musiały tkwić w piaskach wokół, to można było zapomnieć, że to impreza na cmentarzu.

Sue Kristy-Anderson podeszła do Wagnera po północy. Strząsnęła z siebie kota, nawalonego po czubki uszu Walerianem, i wyjęła z torby ostatniego skręta. Przypaliła, zaciągnęła się i podała majorowi.

– Skąd macie tyle inteligentnych zwierząt? – spytała. – Przecież po chińskiej bombie nie możecie już robić zmian genetycznych…

– One same się rodzą. Naturalną drogą, wiesz… Dupczenie, ciąża, poród i… już jest na świecie jeden z drugim.

Uśmiechnęła się.

– Zmian dokonano przed bombą Szen? I teraz one przekazują wszczepione cechy potomstwu? – przygryzła wargi. – Ile macie odrzutów?

– Pięć, siedem procent. Ale to nie postępuje. Za sto lat dalej będziemy mieć inteligentne gepardy, tygrysy, koty i ptaki…

– My mamy węże, wiesz? – Otworzyła torbę przytroczoną do pasa i pokazała mu grzechotnika. – Wykrywa miny lepiej niż kot. Nie boi się psów.

– Ale jest dziewięć razy wolniejszy od przeciętnego kota – Wagner zaciągnął się dymem ze skręta i oddał go pani pułkownik. – Gdzieś się nauczyła tak mówić po polsku, Zuzia?

– Mój ojciec był Polakiem.

– Był?

– Taaaa… Zastrzelili go pod Savannah, był w ochronie konwojów.

– Oooo… To już nie pierwszy Polak, któremu tam skroili tyłek.

Początkowo nie zrozumiała, ale potem chyba przypomniała sobie jakąś książkę do historii, bo mrugnęła do Wagnera i roześmiała się cicho.

– Ty palancie!

Również się roześmiał.

– Powiedz… Jak jest w Stanach?

Wzruszyła ramionami.

– Jak wszędzie. Ludzie żyjący w bunkrach, syntetyczna żywność, bunty, pacyfikacje, mutanci… Ogólna beznadzieja.

– Zwiedziłaś kawał świata.

– No. Byłam w Detroit i w Waszyngtonie, przepłynęłam żaglowcem Atlantyk. Byłam w londyńskich bunkrach, byłam w Oslo. Wiesz, że tam jest zimno? Raptem plus piętnaście, dwadzieścia stopni w zimie. He… Ekstra! Potem popłynęłam parowcem przez Bałtyk, do Poznania. Wiesz jaki fajny port jest w Poznaniu? Tylko cały czas walą z dział, nie da się zasnąć w bunkrze.

82
{"b":"100640","o":1}