Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Całą odpowiedzialność biorę na siebie.

– Co mamy robić? – spytał Minns.

– Obstawicie przejścia kontrolne w każdym porcie lotniczym. Żeby zabezpieczyć się przed rozpoznaniem ze strony systemu, od tej chwili nie będziecie korzystać z żadnych terminali, z żadnych radiostacji ani telefonów. Na akcję pojedziecie po cywilnemu waszymi prywatnymi samochodami, nie mówiąc nikomu ani słowa. Czy wszystko jest zrozumiałe?

Odpowiedziały mu szybkie skinienia głowami.

– Kiedy dostaniemy zdjęcia tego faceta? – spytał Wilbur, szef patroli.

– Żeby mieć zdjęcia, musiałbym skorzystać z komputera. Załatwimy to inaczej. Weickert dał mi listę jego znajomych. Dyskretnie wyciągniecie ich z domów, zawieziecie na lotniska i każecie rozpoznać Murraya. Oczywiście ci ludzie nie mogą mieć pojęcia, że to aż tak poważna sprawa. Zasugerujcie im oszustwo podatkowe czy coś takiego.

Seager potoczył wzrokiem po wszystkich twarzach.

– I pamiętajcie: strzelać bez ostrzeżenia!

Murray zgubił gdzieś pustą butelkę. Zataczając się lekko, przemierzył wielki hall dworca lotniczego. Sprzyjało mu szczęście, jak każdemu pijakowi. Stanął wprost przed kasą z biletami.

– Czy mógłbym zapłacić monetami? – spytał. Jego głos brzmiał trochę niewyraźnie.

Kasjer wzruszył ramionami.

– Proszę. Dokąd pan chce lecieć?

– Na Hawaje!

Murray opróżnił kieszenie. Kasjer szybko przeliczył bilon.

– Brakuje trzech dolarów – powiedział.

– Co?

– Musi pan dopłacić.

Murray odruchowo wyjął kartę i włożył ją w otwór automatu. Miał niejasne przeczucie, że nie powinien tego robić, ale nie wiedział, dlaczego. Kręciło mu się w głowie. Żeby nie upaść, kurczowo trzymał się lady.

Kasjer nachylił się do koleżanki.

– Sally, zobacz – szepnął.

– Co?

– Ten pijany facet ma na koncie parę miliardów dolców!!!

– O Boże, nie wygląda na takiego, co ma tysiąc.

– Ale on…

Sally podniosła się lekko, obserwując zamroczonego mężczyznę.

– Jasne. Leci tańszą klasą, płaci jakimiś drobniakami… Wiedziałam, że bogacze to największe sknery.

– Ale on… On ma… – jąkał kasjer.

– No, wykrztuś wreszcie!

– On ma te miliardy w gotówce! Nie w papierach, nieruchomościach, czy przemyśle. To konto gotówkowe!

Oszołomiona Sally opadła z powrotem na fotel. Kasjer oddał kartę klientowi i pomógł schować ją do kieszeni.

– Proszę iść w tamtą stronę – ręką wskazał kierunek. – Czy odprowadzić pana?

– Nie.

Murray potrząsnął głową.

– Na Hawaje! – krzyknął nagle. – Jadę kąpać się w morzu!

– Tak jest, proszę pana. Życzymy miłej podróży.

Murray odbił się od kontuaru i pożeglował w stronę przejścia kontrolnego. Nie zauważył stojącego w głębi policjanta w cywilu. W ogóle nie widział nikogo.

Czekający obok Neville Haverfield zauważył go od razu. Ciągle nie mógł zapomnieć krzywdy wyrządzonej przyjacielowi. Czując, że ma coraz silniejsze wypieki, opuścił głowę.

– Czy coś się stało? – spytał policjant.

– Nie, nie. Już w porządku… Czy sądzi pan, że Murray wybierze akurat to lotnisko?

Wrocław, Warszawa 1985

AUTOBAHN NACH POZNAŃ

Betonowe sztolnie pozamykano na głucho. Cały Wrocław był teraz odcięty od swoich podziemnych bunkrów, w większości przebudowanych ze starych kanałów metra, często jeszcze poniemieckich, pochodzących sprzed z górą trzystu lat. Syk pary w rozgrzewanych kotłach pojazdów zagłuszał wszystkie dźwięki, więc ludzie i zwierzęta porozumiewali się gestami. Temperatura w bunkrze wyjściowym rosła coraz bardziej. Wagner widział, że wielu żołnierzy w ogóle rezygnuje z mundurów, nakładając kamizelki kuloodporne wprost na gołe ciało. Hełmy, okulary, chusty chroniące oczy przez zalewającym je potem… Tylko zwierzęta jakoś się trzymały.

– Słuszaj, Andriej – Dołgorukow podszedł do Wagnera. – Ja wziął grosse gewehr und ja jewo przymocował do tanka s wiercha…

– Nie pierdzi! – Wagner miał dość polsko-rosyjsko-niemieckiego slangu. Był majorem, rodowitym wrocławianinem, miał pierwszą klasę czystości… Znał poprawną polszczyznę i, co więcej, umiał się w niej bez trudu wysławiać. Ale tutaj, wśród najemników, używanie literackiego języka byłoby możliwe tylko wtedy, gdyby rozdał im wszystkim słowniki. – Sobiraj alles truppen.

– Jawohl! – Iwan zasalutował karnie. – Tak toczno!

Wagner, wściekły i już mocno spocony, wygramolił się do wieżyczki swojego transportera. Heini powitał go uśmiechem, Zorg tylko ziewnął.

– Alles w pariadkie?

– Odwal się, Heini! Daj mi ein moment.

– Daaaa… naturlich, herr major – porucznik zmniejszył ciśnienie w kotle.

Wagner zdjął swój przepocony mundur i narzucił burnus na gołe ciało. W koszmarnej ciasnocie uporał się z kewlarową kamizelką, turbanem, hełmem, chustą, okularami i maską.

– Fritz, Vaclav, Aleksiej! Szto u was? Hiers tu mienia? Verfluchte!

Syk pary zagłuszał jego słowa, słyszał go tylko najbliżej siedzący Czech. No i Zorg, oczywiście. Ale Zorg raczej rzadko raczył odpowiadać na jakiekolwiek pytania. W końcu był porucznikiem, i nosił swój stopień dumnie wytatuowany na lewym uchu. Zresztą te pieprzone gepardy ledwie umiały mówić. Zmiany genetyczne ich organizmów, dokonane jeszcze przed chińską bombą, nigdy nie były na tyle skuteczne, żeby wykształcić u nich poprawny aparat mowy. Dlatego Zorg był wyjątkiem. Czasem z jego charkotu udało się coś wyłowić, ale poza tym był jedynym „prawdziwym” oficerem wśród zwierząt. De facto mógł rozkazywać nawet ludziom, jeśli ci byli niżsi stopniem. Szczególnie wkurzał tym sierżantów i chorążych. „Na smycz tego porucznika i kaganiec mu na mordę!” – szeptali po kątach.

Akurat… Bezpośrednim przełożonym Zorga był Wagner i wszyscy zawistnicy mogli mu co najwyżej napluć na ogon. To właśnie ten gepard trzy lata temu uratował majorowi życie, dokładnie na środku autobahna nach Poznań… Teraz mrużył oczy i ziewał leniwie, usiłując pozbyć się nadmiaru ciepła; przy każdym ziewnięciu spoza jego kłów ukazywały się zęby jadowe. Zwierzak nie mógł tego opanować, a jego wygląd budził grozę. Nie jego wina – w końcu to nie on projektował zmiany genetyczne swojego gatunku prawie sto lat temu.

– Na und, katzurku? – Wagner zmierzwił mu futro na karku. – Wszawy dzień, nicht wahr?

– Yyyyeeeeaaaaa… – Zorg znał polski dość dobrze, jednak łatwiej mu szło w „Breslauer English”. – Fhhhuckin dhaay, yeeep. Shhhhhit!

Ktoś otworzył od zewnątrz drzwiczki transportera. Kapitan w nienagannym, garnizonowym mundurze podał mu zalakowaną kopertę.

– Rozkaz specjalny generała Baryły! – jego polszczyzna była równie nieskazitelna, jak mundur. – Proszę pokwitować odbiór, panie majorze.

Wagner złożył zamaszysty podpis i złamał pieczęć. Szybko przebiegł oczami kilka linijek tekstu, potem oddał list kapitanowi i na powrót zatrzasnął drzwiczki. Nikt poza Heinim i Zorgiem nawet tego nie zauważył – syk i kłęby pary z kotłów dezorientowały każdego.

– Vhhhery shhhhhitty day? Yeeeep? – tylko porucznik odważył się skomentować.

– Jawohlnie – Wagner szturchnął Heiniego i wskazał mu bramę wyjazdową. Podrapał porucznika za uchem i zapiął pasy. – Wo nachodiatsa Posen Truppen…

Nie zdążył dokończyć, bo zagłuszyły go ostre, parowe gwizdki. Stalowe wrota przed nimi drgnęły nagle i zaczęły się rozsuwać, ukazując oślepiającą biel podwrocławskiej pustyni.

– Vorvarts! Vorvartujcie! Nastupaj! Wpieriod! – zaczęli krzyczeć najemnicy. Pancerne pojazdy, napędzane parowymi silnikami, zaczęły ruszać. Najpierw kompania zwiadu, potem pluton wsparcia, pluton sztabowy z pojazdem Wagnera, kompania szturmowa i osłona. – Verdamte awtostrada! Autobahn jobannyj w rot! – Najemnicy przeklinali swój los, związany z ośmiopasmową drogą na Poznań. Ale na razie było stosunkowo bezpiecznie. Znajdowali się w kilkunastokilometrowym zasięgu wrocławskiej artylerii, wśród betonowych umocnień, w cieniu od dawna nieprzydatnych, ale stanowiących dobrą osłonę wież przeciwlotniczych.

78
{"b":"100640","o":1}