– Zwiad nach oben! – ryknął Wagner, podnosząc obie dłonie.
– Zaaaaa earhhhhly! – porucznik ziewnął znowu, ukazując swoje budzące szacunek zęby jadowe. Potem prychnął nagle i otrząsnął się, wystawiając głowę przez otwór wentylacyjny.
Miał rację, że za wcześnie. Major po prostu tracił nerwy, ale był jednym z najbardziej sumiennych oficerów Twierdzy Wrocław, miał nadzieję na awans i nie zamierzał ryzykować życiem ludzi.
Wielki biały orzeł wygramolił się po specjalnej żerdzi na dach transportera. Wagner nie miał pojęcia, kto tego imbecyla mianował szefem zwiadu – najprawdopodobniej dostał stopień sierżanta tylko dlatego, że był symbolem narodowego godła. Wcale nie był bardziej inteligentny od sokołów, będących jego podwładnymi, które właśnie wzbijały się w powietrze z pozostałych transporterów. Zorg patrzył na startujące ptaszyska i oblizał się odruchowo. Ciekawe, czy w głowie porucznika pojawił się pomysł, żeby zjeść sierżanta?
Mijali właśnie resztki betonowych umocnień, jakieś rowy przeciwczołgowe, bunkry, transzeje, zdewastowane stacje radarowe, laserowe odbojniki. Kto mógł i nie miał obowiązków wewnątrz pojazdu, gramolił się na blaszany dach i kładł się za pancernymi płytami, przymocowanymi na sztorc do burt. Podmuch powietrza, wywołany pędem pojazdu, przynosił pewną ulgę. Martha, przesympatyczna węgierska dziewczyna, obciążona erkaemem, zsunęła się na dół i na chwilę zawisła we włazie na samych rękach. Poza taśmami amunicyjnymi nąjemniczka miała na sobie tylko kewlarowy ochraniacz na piersi, turban i czarczaf, toteż Wagner i Zorg gapili się bez żenady na jej wierzgające, kształtne nogi i gładko wydepilowane podbrzusze. Potem spojrzeli na siebie.
– Ty… Biorą cię ludzkie samice?
Gepard przekrzywił głowę.
– No thhhrochhhhe thak – przyznał porucznik, przechodząc na polski, żeby nie zrozumiał go nikt inny z załogi. – Onha… wyghhląda na shhhmaczną…
Wagner nigdy nie mógł zorientować się, czy zmienione genetycznie zwierzęta żartują. Wolał sobie nie wyobrażać, co gepardy robią z jeńcami. Uniósł się na łokciach, wystawiając głowę z wieżyczki, i przyłożył do oczu lornetkę. Omiótł wzrokiem wydmy wokół i piaszczyste płaszczyzny, ciągnące się po horyzont…
Pojazdy gnały ośmiopasmową szosą, wyrzucając z kominów kłęby dymu, sokoły kołowały nad nimi leniwie. Najemnicy, w większości na golasa, a czasem w burnusach, skuleni za pancernymi płytami walili wódę, ale ostrożnie i powolutku. Na razie nikt nie wcierał niczego w dziąsła, nie kłuł sobie ud ani rąk. Jeszcze przyjdzie na to czas. Teraz trzeba było przeżyć powrót. Wagner uśmiechnął się. Przypomniał sobie słynne powiedzenie: „Łatwo przeżyć drogę»tam«- gorzej»z powrotem«„. Nic im właściwie nie groziło poza paroma świrami, oczadziałymi od pustynnego upału, którzy mogli odpalić ze swoich panzerfaustów. Ale gdy będą wracać… Poznańskie ciężarówki z zaopatrzeniem były zbyt łakomym kąskiem dla mutantów, żeby je przepuścić. Wtedy zacznie się prawdziwa wojna. Na razie jednak świry kryły się w pokrytych piaskiem ruinach. Atakowanie grupy szturmowej, gdy łatwo stracić życie, a można było zrabować co najwyżej amunicję, mijało się z celem. Odmieńcy czekali na powrót. Czekali na setki tłustych, poznańskich ciężarówek, wypełnionych żarciem, zaopatrzeniem, paliwem i całymi tonami innych dóbr. Teraz głowa w piasek – potem pokażą, na co ich stać…
Orzeł dowodzący zwiadem nie był jednak aż tak głupi, jak wydawało się Wagnerowi. Wydzielił ze swojego plutonu dwa sokoły, które oderwały się od grupy obserwacyjnej. Najwyraźniej coś zauważył. Po chwili major też to dostrzegł w okularach swojej lornetki. Pojedynczy gołąb. Ranny. Ledwie leciał. Jeden z sokołów wsunął się pod „kuriera”, tworząc cień, który miał zwabić ewentualnych amatorów strzelania z myśliwskich dwururek. Drugi leciał wyżej, osłaniając tyłek pocztowego ptaszka przed atakami wrogich jastrzębi. Trójka sokołów i orzeł kołowała kilkanaście metrów nad nimi, mogąc w każdej chwili udzielić wsparcia patrolowi osłony. Jak w podręczniku lotniczego zwiadu.
Dobywając resztek sił, gołąb wylądował na wieżyczce pojazdu Wagnera. Major zdjął mu z nogi opaskę z meldunkiem.
– Aleksiej, psia twaja mutti! – ryknął. – Zajmij się kurierem!
Rosyjski weterynarz wziął podziurawionego śrutem gołębia.
– Spakojna, gospodin major. Budiet leben.
Wagner rozwinął małą karteczkę.
„Do pierwszego dowódcy grupy uderzeniowej: Pawelec, generał, garnizon Twierdzy Poznań. Minęliśmy Checkpoint Leszno. Mam meldunek, że poprzedni konwój zatrzymany przy bunkrach feuerbase Rawicz. Korek! Wsparcie wymagane na pustyni za Wzgórzami Trzebnickimi. Pilne! Wykonać”.
– Jezu – jęknął Wagner. – O żesz ty…
Zorg wychylił głowę z włazu.
– Whhhhat?
– Korek. Dwa konwoje razem. Za wzgórzami możemy liczyć na czterysta pięćdziesiąt ciężarówek pod ostrzałem.
– Jhheeeeeez – parsknął gepard.
Na szczęście zwierzęta nie znały pojęcia Boga – to było u nich tylko takie powiedzenie. Zamiast się modlić, porucznik pierdnął głośno i poszedł szukać kropel Waleriana, które, sukinkot, musiał mieć ukryte gdzieś w bagażach. Wagner zaklął. Nawaleni wódą najemnicy, nawalone Walerianem koty… To wszystko, czym mógł wspomóc dwa osaczone poznańskie konwoje.
Podniósł pięść i poruszył kilka razy ramieniem. Za pomocą chorągiewek sygnaliści przekazywali rozkaz dalej: „Cała naprzód”. Maszyny parowe dobywały resztek swojej sprawności energetycznej, grzejąc tłoki. Dym z kominów zgęstniał. Wspinając się na Wzgórza Trzebnickie mieli jakieś sto trzydzieści na licznikach.
– Achtung! Wnimanie! Gotowość! – ryknął Wagner na widok słynnej, legendarnej wręcz, pokancerowanej pociskami tablicy, tak często opisywanej w powieściach poświęconych walkom o Autobahn nach Poznań… „Właśnie opuszczasz strefę zasięgu artylerii Wrocławia. Teraz radź sobie sam. Załoga Festung Breslau życzy miłego dnia!”.
– Szlag! Szlag! Szlag! – nigdy dotąd ten napis nie wyglądał tak złowróżbnie.
Czterysta pięćdziesiąt ciężarówek naraz. Jezusie Maryjo…
– Alles powoli. Langsam – Wagner szturchnął najbliższego sygnalistę, śliczną Czeszkę „ubraną” jedynie w pistolet maszynowy, pas z ładownicami i chorągiewki. – Zwiad na autobanę.
Pierwsze transportery właśnie zwalniały. Wypuszczono kompanię zwiadowczą. Setka kotów zaczęła kicać na poboczach drogi. Kot miał zbyt mały nacisk swoich łapek, żeby uruchomić minę przeciwpiechotną, sam jednak wyczuwał węchem wszystkie ładunki. Setka zwiadu czyściła pustynię lepiej niż jakiekolwiek wykrywacze z czasów, gdy na świecie była jeszcze elektryczność. Tyle, że trwało to strasznie długo. Koty nie mogły biec za szybko. Obsikiwały wszystkie podejrzane miejsca, kluczyły, biegały w różne strony… Jakiś mały kotek, świeży rekrut, zasnął na nagrzanej wydmie. Na szczęście sierżant, stary, doświadczony, rudy kocur, ugryzł go w ogon i pogonił do akcji.
Aleksiej, weterynarz, wystawił głowę przez właz.
– Sobaki!!! – zawył. – Sobaaaaaakiiiiiiii!!! – pokazał palcem kierunek.
– Hunden! – zaczęli krzyczeć pozostali najemnicy. – Hunden!
Wagner też zauważył psy. Po chwili pojawiło się ich więcej. Mutanci, czy też zwykłe przydrożne męty, postanowili spacyfikować zwiadowców. Błąd. Za wcześnie. Koty runęły do ucieczki w zorganizowanym szyku, rozdzielając się na dwie grupy, natomiast Zorg puścił swój pluton gepardów osłony do morderczej szarży. Sto… sto dwadzieścia… sto czterdzieści kilometrów na godzinę! Cętkowana śmierć wpadła między psy i zabiła je wszystkie w czasie krótszym od mrugnięcia okiem. Gdzieś zagdakał cekaem, najemnicy odpowiedzieli celnym ogniem, kryjąc swoje zwierzęta. Po chwili odezwały się moździerze. Dosłownie po minucie zziajane gepardy wróciły do transporterów, a koty, zadowolone jak cholera, obsikiwały trupy swoich niedoszłych pogromców. Zwiad powrócił do powolnego lokalizowania min.
– Nam nada schnellerować… – Dołgorukow podskoczył do Wagnera.
– Znaju!
– Oni wsie będą todtnyje. Etije lastkraftwagen iz Poznanija…