– Ich znaju. Małczi, Iwan.
– Scheisse – włączył się do dyskusji Heini. Wskazał coś na horyzoncie.
Wagner zobaczył smugi dymu od wystrzeliwanych rac.
– Scheisse – powtórzył za swoim kierowcą. Race. Skotłowany konwój został zatrzymany. Jeeeeezuuuuuu… Co za dzień! – Katze schneller! Bystriej koszki, takije wasze mat’ie!
Koty miały go w dupie. Nie chciały ginąć dla durnowatych ludzkich interesów. Robiły swoje dobrze, sumiennie, ale powoli. Co prawda nie dało się zaminować autostrady, wszelkie dziury w betonie byłyby widoczne z daleka, ale przecież można było ją podkopać. Nie mogli ruszyć do szybkiej szarży. Musieli się wlec z taką szybkością, z jaką mógł biec przeciętny kot, czyli trzydzieści kilometrów na godzinę. A ich maszyny mogły wyciągnąć dwieście. Scheisse! Verdamte autobahn… Dziesiątki opancerzonych transporterów powoli spływały z Trzebnickich Wzgórz, sycząc parą i buchając dymem na prawie jałowym biegu. Tichij użas!
Koty posuwały się ostrożnie. Dwa razy odmieńcy zaatakowali zwiad za pomocą psów. Dwa razy Zorg przyniósł Wagnerowi odgryzione psie ucho, jako symbol błyskawicznego zwycięstwa. To była samobójcza taktyka mutantów. Obcy ginęli w ogniu karabinów maszynowych najemników, umierali od odłamków moździerzy, rzygali krwią od ukąszeń zębów jadowych gepardów… Ale opóźniali polską grupę uderzeniową, która musiała się wlec coraz wolniej, na ułamku mocy swych maszyn. Omijając miny i podkopy, robiąc sobie jajecznicę na rozpalonych pokrywach parowych kotłów, waląc wódę, prochy i Waleriana. A tymczasem dwa skotłowane konwoje z Poznania grzęzły w obronie, prawie o wyciągnięcie ręki…
Około osiemnastej osiągnęli Checkpoint Żmigród, opuszczoną przed laty placówkę, z której pozostały jedynie zakopane w piasku ruiny. Tu nareszcie Wagner mógł rozwinąć swoje siły. Pod osłoną wypalonych przed stuleciem wież przeciwlotniczych puścił natarcie na lewe skrzydło mutantów, którzy w morderczym ogniu samobieżnej artylerii pierzchli natychmiast. Potem zwiad na pustynię, koty były już wymęczone jak szlag, ale jakimś cudem Aleksiej potrafił zmusić je jeszcze do truchtu. I nareszcie… Usłyszeli parowe gwizdki poznańskich konwojów.
– Vorvartsować! Vorvarts! Nastupaj! Nastupować!
Rosyjski pluton szturmowy spacyfikował przedpole, transportery szarpnęły w nagłym przyspieszeniu. Niemcy i Czesi przykryli dojazd i zakorkowali boczną drogę morderczym ogniem. Wagner ruszył swoje transportery, przemknęli przez piaszczyste wzgórze wśród miauczenia spieprzających spod gąsienic kotów, i nareszcie… zobaczyli te czterysta pięćdziesiąt ciężarówek. W obronie okrężnej. Wyglądało to na taktykę wymyśloną przez najgłupszego stratega na świecie, kretyna czerpiącego wojskowe wiadomości z książek dla małych dzieci, z książek o Dzikim Zachodzie. Indianie uzbrojeni w łuki i kowboje z coltami w dłoniach… Obrona okrężna w dwudziestym trzecim wieku! Chyba tylko po to, żeby dać dobry cel fachmanom po drugiej strony barykady, którzy nie mieli ani łuków, ani sześciostrzałowych rewolwerów, ale za to moździerze i bazooki. Jatka! Wagner klął, Zorg parskał, a Dołgorukow puścił tak skomplikowaną wiązankę rosyjskich przekleństw, że powinien dostać za to Nobla w dziedzinie rzucania mięsem.
– Mein Gott… – Wagner zakrył oczy, widząc dwa poznańskie czołgi parowe ruszające do szturmu na pustyni. Jeden momentalnie wypieprzył się na minie. Drugi, będący przecież w istocie pancerną lokomotywą – niesterowalny na piasku, niemożliwy do opanowania na nierównym terenie – wpadł w rów. Pieprznął kocioł, błyskawicznie zalewając załogę wrzątkiem, i właściwie już po minucie było po szarży.
– Ja cię… Co oni robią?
– Jaaaaa. Zehr gutnie – mruknął Heini. – Posenwehra im kampf.
– Uuuuuu… – Dołgorukow splunął na podłogę. – Daj mienia, Poliak, dwa płutony.
– Pieprz się – Wagner nie zamierzał dawać nikomu dwóch plutonów. A już na pewno nie plutonu pacyfikacyjnego. Sam liczył na awans i nie zamierzał dać się wyprzedzić przez jakiegoś porucznika. Prześliczna czeska sygnalistka, tkwiąca do połowy we włazie, zaczęła chichotać.
– No, rebiata – krzyknęła. – Dajete mi prikazy?
– Wyprowadź pluton szturmowy i pluton pacyfikacyjny!
– To jeee… Wir machen im wpierdol? Yea?
– Yea!
Zaczęła machać chorągiewkami, ciągle chichocząc. Złośliwi twierdzili, że rozprowadzający batalionu nigdy nie patrzył na te kolorowe szmatki na patykach, które trzymała w dłoniach – podobno domyślał się treści przekazu obserwując jej podrygujące, bujne piersi. Ale można było spokojnie w to nie wierzyć. Upał dochodzący do sześćdziesięciu stopni, spotęgowany jeszcze obecnością rozgrzanych, parowych kotłów, powodował dziwne aberracje we wszystkich umysłach.
Pojazdy Wagnera powoli spływały w dół, samobieżna artyleria waliła na oślep w piasek pustyni. Dało się już słyszeć poznaniaków, wrzeszczących: „Wrocław! Wrocław! Przypalcie im dupę!”. Sygnaliści machali chorągiewkami, Rosjanie ze szturmowego formowali linię i… I nagle Czeszka osunęła się z włazu.
– Jeeeezusicku! Bunker! Tam je verdamte pici bunker!
– Jezu! Pier… O mamusiu moja kochana – najemnicy w opancerzonym transporterze patrzyli na siebie zszokowani. Bunkier!!! Pieprzeni mutanci potrafili wybudować w ukryciu prawdziwy bunkier! Taka osłona była niewrażliwa na ogień artylerii.
Dołgorukow zachował resztki refleksu.
– Ruskije nazad! Nazadujcie bystra! – ryknął przez otwór wentylacyjny.
Pluton szturmowy cofał się pod ogniem cekaemów. Artyleria zaczęła walić w rozbłyski, ale to nie mogło przynieść efektu. Oni mieli bunkier. Wybudowany jakimś cudem w ukryciu, pod okiem codziennie przejeżdżających tędy patroli… To jakiś pieprzony cud! Obsrani mutanci… Jak zdołali to ukryć?! Teraz dopiero stało się jasne, skąd ta dziwna, z pozoru idiotyczna taktyka sił twierdzy Poznań.
Bunkier. Wagner dłuższą chwilę siedział zszokowany, niezdolny do podjęcia jakiejkolwiek decyzji. Bunkier… I niby co miał zrobić? Puścić ludzi do szturmu? Toż ich wysieką na trzydziestu metrach… Puścić zwierzęta? A jak wróci do Wrocławia bez kotów i gepardów?
Zorg wrócił z tyłu pojazdu. Zalatywał kroplami Waleriana tak strasznie, jakby wychlał zapasy z całej apteki.
– Shhho? Whhhhhats now? – ledwie mógł zogniskować wzrok.
– Fuck dich! – Wagner wychylił głowę przez właz. Zarobił rykoszetem albo odłamkiem w hełm i schował się znowu. Szlag! Na szczęście miał pod spodem turban, inaczej świeciłby sporym siniakiem na czole. – Artillery! Krycie!
Goła Czeszka bała się wystawić ręce z włazu. Użyła semafora do sygnalizacji.
– Alles beforderer durchquerować! Zusammen.
Transportery zbliżyły się do siebie. Miał ostatnie sekundy na manewr, bo dojeżdżali właśnie do pierwszych poznańskich ciężarówek.
– Dołgorukow… Nie zawiedź mienia!
Rosjanin uśmiechnął się lekko, potem skinął głową i zapalił papierosa.
– Wyprowadź pacyfikacyjną gruppen i sturmabteilungen. Niech się rozpędzą za naszymi panzerpojazdami. Do szarży im nada wypaść już na pełnej szybkości. Poniał?
– Tak toczno, gospodin major.
Iwan otworzył właz ewakuacyjny w podłodze, opuścił swoje wielkie ciało na beton autostrady i po prostu pozwolił, żeby transporter przejechał nad nim.
– Heini! Niemcy z miotaczami ognia pójdą zaraz potem. Nie chaczu, szto by ktokolwiek w tym bunkrze dożył noczi.
– Jawohl, herr major – na szczęście Heini przynajmniej rozumiał po polsku. Ilekroć się zdenerwował, Wagner zaczynał mówić w swoim ojczystym języku i zapominał najprostszych komend po niemiecku. Poprzednim razem o mało nie doprowadziło to do rozprzężenia kompanii szturmowej, kiedy kazał Niemcom „napieprzać sukinsynów”. Najłatwiej było z Rosjanami. Oni rozumieli wszystko, w każdym języku, podobno nawet po węgiersku.
– Kotku – szturchnął nagą Czeszkę. – Gib mir Posen komandir.
Dziewczyna sprawnie uderzała w rękojeści semafora sygnalizacyjnego.
– Ano. Was mam ukazat’?
– Kryj mnie. Heavy ground attack. Tfu! – zorientował się, że to wiadomość od Polaka do Polaka, więc może nie używać tego Zorgowego żargonu. – Atak pacyfikacyjny. Zrób co możesz.