Jej delikatne dłonie dokonywały cudów. Potem dopadła do peryskopu.
– On powida… – nie znała zbyt dobrze polskiego, więc zaczęła literować. – D-o-b-r-z-e-d-a-m-o-s-ł-o-n-ę. M-a-m-j-e-s-z-c-z-e-c-z-t-e-r-y-c-z-o-ł-g-i.
Wagner wyskoczył z transportera przez boczne drzwi i ukrył się za pancernymi płytami.
– Dołgorukow, napierdalaj! – ryknął.
Pluton pacyfikacyjny, złożony z trzydziestu tygrysów, rozpędzał się właśnie pod osłoną transporterów. Najemnicy zaczęli strzelać, po chwili dołączyła do nich artyleria, ruszyły poznańskie czołgi. Niemcy pompowali swoje miotacze ognia, żeby uzyskać odpowiednie ciśnienie w zbiornikach z żelem.
Tygrysy wypadły zza osłony transporterów od razu na pełnej szybkości. Jeden momentalnie wypieprzył się na minie, trzy skotłowały się, zszokowane, tuż po opuszczeniu betonowego pasa autostrady. Pozostałe biegły dalej.
– Zorg!
Gepardy wymieszały się z Niemcami. Znowu mina. Druga, trzecia… Jezuuuuu! Z natarcia mogły zostać strzępy. Martha, sympatyczna Węgierka, która potrafiła świetnie gotować, wieczorami śpiewała nostalgiczne pieśni i już czternaście razy usiłowała popełnić samobójstwo, podniosła się zza osłony. Waliła z erkaemu prosto w stanowiska zagrażające szturmowcom. Pewnie by ją ścięli seriami, ale, na szczęście, jeden z poznańskich czołgów zatrzymał się i wpylił pocisk prosto w otwór strzelniczy bunkra. Zakotłowało się na podejściu. Tygrysy wpadły do środka, sekundę później gepardy, a potem do otworów strzelniczych dotarli Niemcy. Włożyli tam wyloty swoich miotaczy.
– Weg! Weg! Rausować! – krzyczeli do zwierząt. – Die katzen… Wszystkie raus!
Dosłownie sekundę później, gdy zwierzęta uciekały korytarzami oznaczonymi przez koty, ludzie nacisnęli spusty sprężarek naładowanych napalmowym żelem. Nawet oni odwracali oczy. Żel miał to do siebie, że przyklejał się do skóry. I płonął. I nie można go było niczym ugasić – ani wodą, ani pianą. Żel miał własny utleniacz i palił się do końca. Tak jak przewidział producent.
Gdy wrzaski z bunkra ścichły nieco, ze wzgórz odezwały się cekaemy – chciano dać osłonę uciekającym. Ale w bunkrze nie było już nikogo, kto był w stanie uciekać. Artyleria przeniosła ogień i właściwie wszystko zaczęło się uspokajać.
– Straty meldować – Wagner opuścił bezpieczne stanowisko za transporterem i wyszedł na drogę.
Pluton pacyfikacyjny rozpoczynał właśnie tradycyjny spacerek po polu bitwy, i od tej chwili można było nie obawiać się przypadkowych strzałów. Kierowcy ciężarówek tkwili dalej w swoich kryjówkach, ale poznańscy żołnierze wychodzili już na drogę. Świetnie wyszkolone i wyposażone wojsko. Tyle tylko, że oni nie rozumieli istoty walk na pustyni, ciągle wierzyli w te swoje parowe czołgi, frontalne ataki i miażdżącą przewagę ognia. Nie mieli kontaktów z Beduinami, jak wrocławianie, i niewiele mogli się od nich nauczyć.
– Sygnalistka i oficerowie do mnie – zakomenderował Wagner.
Jego świta zbierała się w pośpiechu. Potem ruszyli na spotkanie dowództwa konwoju, które właśnie wyładowywało się z transportera – ponad stutonowej lokomotywy najeżonej pancernymi wieżyczkami, kryjącymi paszcze dział, moździerzy, granatników i cekaemów.
– Panie generale, major Wagner melduje przybycie grupy uderzeniowej.
Pawelec był starym wygą walk o autostradę, jednak pod komendą miał młodych oficerów. Młodzi nosili nieskazitelne mundury, będące połączeniem uniformów Legii Cudzoziemskiej i Africa Korps z czasów II wojny; do tego skórzane buty do kolan, skórzane pasy z koalicyjkami, skórzane ładownice. Jak oni w tym wszystkim wytrzymywali upał? Poznaniacy gapili się na najemników z równym zdziwieniem. Jak to możliwe, żeby major miał na sobie tylko burnus i turban? Dlaczego porucznicy nosili jedynie kuloodporne kamizelki, a ich sygnalistka była po prostu goła, i właśnie drapała się w porośnięte skłębionymi włosami łono?
Pawelec pochwycił ich spojrzenia.
– Oni pierwszy raz – wyjaśnił. Dobrze wiedział, że w oddziałach najemniczych nie dawało się zaprowadzić jakiejkolwiek dyscypliny, bo służyli tam wyłącznie indywidualiści z nadmiernie przerośniętym ego. Jeśli jednak ktoś potrafił przedrzeć się w pojedynkę przez zabójczą pustynię po to, żeby się zaciągnąć, to znaczyło, że ma w dupie trzy pary oczu ekstra, szósty zmysł, siódmy, i dodatkowo ósmy zapasowy, a żołnierzem jest z urodzenia.
– Panie poruczniku – generał podszedł do Zorga i podniósł dwa palce do czapki. – Bardzo podobała mi się pańska szarża.
Poznańscy oficerowie skamienieli. Jak można salutować zwierzęciu? Zorg zerknął na nich i parsknął cicho. Wyprostował swój chwytny jak u małpy ogon, zakończony żądłem skorpiona, co pewnie oznaczało, że oddaje honory.
Czeszka odebrała meldunek o stratach, nadawany Morsem z pola.
– Nasi todten: jedin tiger, drei koty, tri ludi – zameldowała. – Poznanske straty: funf tanki, odin beforder, dwadcat’ diewiat’ LKW i, ano, acht und zechzein ludi dazu.
– Nieźle – Wagner odwrócił się do swoich i krzyknął: – Dwadzieścia dziewięć ciężarówek jest rozwalonych. Rabujcie sobie co chcecie, tylko szybko.
Po polsku rozumiał może co dziesiąty najemnik, ale akurat ten rozkaz wyczuwali instynktownie. Wszystko co żyło – ludzie, gepardy, tygrysy, koty, a nawet ptaki – runęło pędem w stronę wraków na autostradzie.
– Pan chyba przesadza, panie majorze! – nie wytrzymał któryś z poznańskich poruczników. – To my giniemy, żeby dostarczyć zaopatrzenie do Wrocławia, a pan pozwala grabić?
– Ciężarówki są przeładowane, a ja na bojowe transportery nie wezmę dodatkowego zaopatrzenia. Więc i tak trzeba będzie spalić.
– Jak to spalić?!
– A jak pan myślał? Chce pan zostawić zaopatrzenie dla mutantów?
– Jezu… Przecież w tych pojazdach są trupy naszych kolegów!
– Przykro mi. Nie mam tyle żelu, żeby spalić ciała.
– S… Spalić? – powtórzył porucznik. – Przecież musimy wyprawić im pogrzeb.
Pawelec roześmiał się, ale jakoś tak smutno.
– Myślisz, że mutanci nie mają łopat? – otarł pot z czoła. – W nocy wykopią naszych i zjedzą.
– Boże!!! – młody oficer był bliski wymiotów. – To co zrobimy?!
– To, co zwykle… – generał westchnął ciężko. – Co szóstego nasmarujemy trucizną i… – westchnął znowu. – I zostawimy.
– Jezus… Jezus! Zaraz. To czemu nie nasmarujemy wszystkich i nie zakopiemy? – porucznik wykazał się jednak rozsądkiem.
– Bo wtedy wymyślą jakąś odtrutkę – wtrącił się Wagner. – A co szósty nasz żołnierz spowoduje większe straty wśród wroga, niż cała nasza dzisiejsza akcja. Tak robią Beduini i mają rewelacyjne efekty.
– Taaaa… Żołnierze walczą również po śmierci – Pawelec wziął Wagnera pod ramię i odciągnął na bok. – Mam dla pana ekstra bagaż, majorze.
– Wiem, Baryła mnie uprzedził – Wagner przypomniał sobie pisemny rozkaz, który otrzymał tuż przed wyjazdem. – Ten kurier podobno aż z USA? To możliwe?
– Owszem – Pawelec otworzył właz najbliższej maszyny. – Sue! – krzyknął. – Przekazuję cię w ręce adresata.
We włazie ukazała się rosła Murzynka w polowym mundurze Marines.
– Witam pana, majorze – wyciągnęła rękę. – Pułkownik Sue Kristy-Anderson. Korpus Marines Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej.
Wagner wybałuszył oczy. To była pierwsza Amerykanka, którą widział w życiu. I może jakaś trzecia Murzynka.
– Świetnie pani mówi po polsku.
– Pan też – ucięła. – Proszę mi zapewnić ochronę. To misja najwyższej wagi.
Pawelec tylko machnął ręką, potem poszedł popędzać swoich ludzi. Wagner uśmiechnął się lekko. Nie mógł sobie wyobrazić, jak ważną misję mógł mieć w Polsce oficer zza oceanu.
– Zorg! Pilnuj pani. Tylko jak zaśnie, to nie odgryź jej nogi, tak jak tej ostatniej kurierce.
Amerykanka nie dała się złapać na ten niezbyt wyrafinowany dowcip.
– Witam pana, poruczniku – zasalutowała gepardowi.
Zorg przełknął ślinę i zerknął na Wagnera, ogłupiały.
– Hi – mruknął.
Tymczasem Amerykanka obserwowała wrocławskie pojazdy, ich wyposażenie, ustawienie i sposób, w jaki obsługiwali je najemnicy.