Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Oppenheimer.

– No… To nawet nieźle brzmi. Zamiast bombą Heisenberga możemy to coś nazwać bombą Oppenheimera. Niech się niemiecki wywiad pogubi, szukając nieistniejącego człowieka…

Einstein skinął głową.

– No i dobrze – Piłsudski podniósł laskę, wstał ciężko, z wyraźnym trudem, i podszedł do okna. Popatrzył na „Patrię” Kiepury, potem odwrócił się i oparł o parapet.

– Dobrze… Pan nam wszystko narysuje, a potem pojedzie pan do Breslau poznać Monikę Hitler.

– Do Breslau? – podskoczył Wiśniowiecki. – Dlaczego akurat tam?

Piłsudski spojrzał na niego zmęczonym wzrokiem.

– W Breslau jest nasz konsulat. Naprzeciw takiego bastionu, teraz właściwie górki porośniętej lasem. Śliczne, romantyczne miejsce. Zorganizujemy przyjęcie, bo Monika często odwiedza Breslau. Hanussen, oficjalny astrolog Hitlera, ma tam swoją willę.

– Wiem… – Wiśniowiecki nie mógł pozbierać myśli. – W tej względnej rzeczywistości, o której śniłem… Urodziłem się we Wrocławiu.

– A co to jest Wrocław?

– Polski Breslau.

Piłsudski łypnął swoimi małymi oczkami na Einsteina. Ten wyjął fajkę z ust i w milczeniu wzruszył ramionami.

Adamowi Fierli,

przyjacielowi i pisarzowi, który pewnego dnia wykupił bilet na ekspres w jedną stronę i rozwiązał wszystkie swoje problemy szybkim lotem bez spadochronu…

LEGENDA

czyli pijąc wódkę we Wrocławiu w 1999 roku

Ivan „Sepp” Dietrich siedział razem z „Pułkownikiem” Gusiewem w małej kawiarni, urządzonej w przejściu podziemnym. Przejście było dosyć szczególne. Pochyłe ściany z ręcznie obrabianego kamienia podtrzymywały żelbetowy strop o grubości paru metrów. Jedną ze ścian „zniknięto”, i przez ogromny wykrój można było obserwować taras, wychodzący nad obramowaną morzem zieleni fosę. Właściwie był to stary bunkier, który wykorzystywano także jako przejście podziemne – po jego powierzchni, zwanej placem Pierwszego Maja, jeździły samochody i tramwaje, niżej zaś uruchomiono sklepy i kawiarnie, a także stanowiska telefonów TP SA. Jeszcze niżej znajdował się taras i fosa.

Był późny, letni wieczór. Gusiew i Dietrich grali w karty, sącząc piwo przy stoliku osłoniętym ogromnym parasolem. Dietrich rozdawał po pięć kart do pokera. Gusiew położył dziesięć złotych w ciemno.

– Nie przesadzasz?

– Wiem, że wygram.

– To i ja wiem. Ty zawsze we wszystko wygrywasz.

Gusiew uśmiechnął się lekko.

– A wiesz dlaczego?

– Bo masz szczęście, dupku. Zawsze ze mną wygrywałeś. W każdej grze, w każdym losowaniu; w marynarza, w rzucaniu monetą, i w pićki pod mostem…

– A wiesz dlaczego? – powtórzył Gusiew.

– Bo jesteś cholernym szczęściarzem.

– Nieprawda. Jestem zwykłym pechowcem.

– Pieprzysz.

– Widzisz… To w ogóle nie w tym problem. Pochlebiam sobie, że pisarz to taki facet, który ma niezwykły zmysł obserwacji – Gusiew rzeczywiście był pisarzem. Poza etatem na uczelni zajmował się pisaniem opowiadań i powieści. – Zawsze, ilekroć jadę przez Wrocław, widzę milion historii. I jeśli potem opowiem jedną z nich znajomym, to mają mnie za kłamcę i bajeranta.

– A tak nie jest?

– Ja to wszystko naprawdę widzę. Jak ktoś nie ma zmysłu obserwacji, to niech się nie bierze za pisanie.

– A jak to połączysz z wygraną w karty?

Gusiew złożył ręce jak do modlitwy.

– Czułeś to drgnięcie rzeczywistości przed chwilą?

– Szlag! Jakie drgnięcie?

– Nie czułeś? Nie poczułeś, że wygrasz?

Dietrich wzruszył ramionami. Pociągnął łyk piwa, które już powoli robiło się ciepłe.

– No to ja wygram – Gusiew wyłożył odkryte karty na blat stolika. Miał dwa walety, dziewiątkę, trójkę i dwójkę.

– Ty… To nie jest poker amerykański. Dlaczego odkryłeś?

Gusiew położył na stoliku dwadzieścia złotych.

– Chcę ci dać szansę. Tylko że i tak nie wygrasz.

Dietrich zerknął we własne karty. Miał trzy asy, króla i szóstkę.

– Akurat wygrasz – mruknął, wyrównując dwadzieścia. – Ile?

Gusiew popchnął w jego kierunku dziewiątkę, trójkę i dwójkę.

– Trzy. Nie masz szans.

– Zobaczymy – Dietrich wymienił dwie. Zerknął w karty. Miał swoje trzy asy i dwie dwójki. Full. – No i co, koleś? Myślę, że pięćdziesiąt złotych nie byłoby teraz przesadą.

– Nie trać forsy – Gusiew podniósł głowę, patrząc na betonowe dźwigary powyżej. Po omacku odwrócił swoje karty, nawet na nie patrząc. – I co? – spytał ciągle z głową do góry. – Co mam?

Dietrich, wściekły, zapalił papierosa.

– Cztery walety – zaciągnął się głęboko. – Psiakrew! Ty zawsze wygrywasz. Szlag… Jak trzeba było wylosować książkę na aukcji i rzucaliśmy monetami… Jak kupowaliśmy sobie rewolwery w sklepie i trzeba było wylosować komu przypadnie model „Steel Blue”…

– To zupełnie nie o to chodzi – Gusiew wyjął z kieszeni monetę. – Orzeł czy reszka?

– Orzeł.

Gusiew rzucił. Ciągle nie odwracał oczu od dźwigarów powyżej.

– Co wyszło?

– Reszka! Kurde balans!

Gusiew wyjął z kieszeni długopis. Położył na stoliku i zakręcił.

– Nie spytam już kogo wskaże…

– Pewnie ciebie.

– No.

Długopis wirował na mokrym blacie. Po chwili zaczął zwalniać. Gdy się zatrzymał, wysunięty wkład mierzył wprost w brzuch Gusiewa. Dietrich zaklął głośno.

– Jak ty to robisz?

– Ja tego nie robię – Gusiew dopił resztę piwa. – To się samo robi.

– Nie pieprz mi tu na głodno!

– Sam powiedziałeś, że zawsze we wszystko wygrywam. A ja uważam, że jestem największym pechowcem, jakiego ziemia nosi. Jestem koszmarnym nieudacznikiem, Ivan.

– Srasz – to tak. Ale nie jesteś pechowcem!

– Śmiejesz się. Niepotrzebnie.

– Sam pamiętam, jak za kryzysu staliśmy w kolejce po benzynę. Ze trzy godziny. Już dojeżdżaliśmy do stacji, kiedy przyjechała cysterna. I szedł facet z zakazem wjazdu w ręce. Trzysta aut w koszmarnej, socjalistycznej kolejce. A on… ustawił zakaz dokładnie za twoim samochodem. Nie musiałeś czekać kolejnych dwóch godzin, bo tyle to wtedy trwało. On wybrał dokładnie twój tylny zderzak. Twój, spośród trzystu innych samochodów.

– Drgnięcie rzeczywistości – Gusiew też zapalił papierosa.

– Co?

– Nie czujesz tego? Gdy masz wygrać, to czujesz drgnięcie rzeczywistości.

– Niech cię szlag trafi. Co?

– Popatrz – „Pułkownik” wyjął z kieszeni dwie kości. Rzucił. Trójka i piątka. – Teraz przegram – powiedział.

Dietrich miał piątkę i czwórkę. Jeszcze raz. Gusiew – trójka i dwójka. „Sepp” – czwórka i piątka.

– A teraz wygram – Gusiew rzucił dwie szóstki. Dietrich miał jedynkę i dwójkę.

– Ja cię pieprzę. Jak ty to robisz?

– Ja tego nie robię. To się samo robi. Ja tylko obserwuję rzeczywistość.

– Jak, psiakrew, obserwujesz rzeczywistość?!

– Widzisz… – Gusiew gestem przywołał kelnerkę i zamówił jeszcze dwa doskonale schłodzone Okocimie. – Wielokrotnie zwróciłem uwagę na to, że gra, w którą gramy, usiłuje nam pomóc. Oczywiście, jeśli gra trafi na wyjątkowego jełopa, albo warunki nie sprzyjają, to nic z tego nie będzie, ale…

– Dziękuję ci, że nazwałeś mnie jełopem – Dietrich uśmiechnął się promiennie.

– Nie opowiadaj. Gra chce, żeby ją wygrać, i dlatego pomaga graczowi. To jest właśnie drgnięcie rzeczywistości. Dobry obserwator to czuje.

Dietrich przygryzł wargi. Długo znał Gusiewa, więc wiedział, że kolega nie robi sobie jaj.

– OK. Pokaż mi to „drgnięcie rzeczywistości” – wyjął z kieszeni garść monet. – Ile mam w łapie? Ten, kto będzie bliższy kwoty, wygrywa! – analizował w umyśle swoje dzisiejsze wydatki, czuł w dłoni ciężar monet. Teraz musiał wygrać. – Dwadzieścia złotych. Nie…- potrząsnął ręką, chcąc zważyć bilon. – Piętnaście. Mmmmmm… Trzynaście. Dwanaście. Około dwunastu złotych.

– Siedem pięćdziesiąt – mruknął Gusiew.

– A gówno! – Dietrich wysypał monety na blat. Zaczął liczyć. Podniecony rozgrywką, wypił dwa łyki piwa. – Pięć, sześć, sześć dziewięćdziesiąt… Chryste… Siedem dziewięćdziesiąt! Siedem, jasna cholera, dziewięćdziesiąt! Skąd wiedziałeś?!

30
{"b":"100640","o":1}