Kilkaset metrów dalej samochód nareszcie się zatrzymał. Zaprowadzono go do małej willi „Kazimiera” i w końcu mógł się wykąpać. Potem przebrano go w elegancki, wyjściowy garnitur. Facet, który przyszedł chwilę później, nie musiał się przedstawiać… Bolesław Ziemiański, pracownik Drugiego Wydziału, szef ochrony Marszałka Sejmu. Krępy, zwarty, z obwisłą dolną wargą. Syn człowieka, który zastrzelił Bismarcka. Wiśniowiecki odruchowo odsunął się o krok.
– Proszę – tamten wskazał mu drogę. – To prywatny dom mojego brata – wyjaśnił. – Woleliśmy spotkać się na neutralnym gruncie.
– My?
– Zaraz pan zobaczy – otworzył drzwi prowadzące do małego saloniku. – Proszę.
W środku siedzieli dwaj staruszkowie. Jeden za wielkim biurkiem, drugi na fotelu pod oknem. Jeden miał siwe, sumiaste wąsy, drugi starą, zużytą fajkę w ustach.
– Panowie pozwolą, że ich przedstawię… Pan Jeremi Szesnasty Wiśniowiecki… – dłoń pierwszego ochroniarza Rzeczypospolitej zwróciła się w drugą stronę. – Marszałek Sejmu, pan Józef Klemens Kiniewicz-Piłsudski. Główny Konsultant Naukowy Sejmu, pan Albert Einstein.
Piłsudski przygładził sumiaste wąsy.
– Proszę, proszę… – wskazał Wiśniowieckiemu fotel. Wyraźnie rwało go biodro. Na biurku przed nim leżały rozsypane tabletki antyreumatiku. Właśnie wziął dwie i popił kawą z małej filiżanki. Einstein nie odzywał się na razie. – Proszę się nie krępować… – mówił z silnym wileńskim akcentem, wodząc wokół swymi małymi oczkami.
Wiśniowiecki przypomniał sobie opis Normana Daviesa z książki opisującej bitwę sejmową w dwudziestym roku, kiedy to legacjoniści rozbili partię socjalistyczną. „Rodzi się pokusa, by porównać go do nosorożca: niezniszczalnego, krótkowzrocznego i nieprzewidywalnego. Gdy tylko wywalczył dla siebie polankę, łypał podejrzliwie małymi oczkami na każdego potencjalnego intruza. Gdy raz został sprowokowany, zawsze istniało ryzyko, że zaszarżuje ponownie”.
Wiśniowiecki zajął wskazany fotel. Nalał sobie koniaku, wziął cygaro… Davies się mylił. To nie nosorożec. Gdyby nie wąsy, Piłsudski przypominałby raczej kobrę. Gada z małymi oczkami i głową wzniesioną do ataku. Jedno jego ugryzienie było bardziej zabójcze niż atak całej chorągwi ciężkich bombowców…
– Jesteśmy panu winni wyjaśnienie tego niecodziennego wezwania – wysyczała kobra z wileńskim akcentem, siedząca za biurkiem.
Jezus, Jezus… Widzieć te świdrujące oczka i być jego wrogiem… Piłsudski chyba nie miał już wrogów. Żywych.
Marszałek Sejmu poruszył się lekko. Wyraźnie nie mógł poradzić sobie z własnym biodrem. Musiało go potwornie boleć, bo nie mógł nawet zmienić pozycji. Grzechotnik z reumatyzmem w grzechotce… Zęby jadowe były jednak w porządku.
– Dyplomacja nakarmiła pana jakimiś bzdurami…
– Wiem. Miałem się ożenić z Moniką Hitler.
– A tak. To ciągle aktualne… Resztę bzdur, które mówiła pani Potocka, może pan spokojnie zapomnieć – uśmiechnął się, ale wyglądało to tak, jakby tygrys wyszczerzył kły, jakby skorpion uniósł swój ogon do ataku, jakby sama śmierć właśnie wzniosła kosę… – Interesuje nas bomba Heisenberga…
– Wiem. Mam dotrzeć do Wiesbaden…
– Proszę nie powtarzać słów tej idiotki – powiedział Piłsudski. – Mąż pani Hitler szpiegujący w Wiesbaden… Tę bzdurę tylko dyplomacja mogła wymyślić.
Einstein wyjął fajkę z ust i uśmiechnął się lekko.
– Mam być waszym agentem?
– Pan już jest naszym agentem – powiedział Einstein koszmarną polszczyzną. – Pan już wypełnił swoje zadanie… Ale, jak mówiła pani Potocki, nic za darmo.
– Chyba nie rozumiem.
Piłsudski uśmiechnął się znowu. Chryste! Jakby sama śmierć się uśmiechała… Jakby grabarz wyszczerzył sztuczne zęby nad czyimś grobem…
– Problem jest taki… Pan Albert twierdzi, że zrobimy bombę Heisenberga nawet szybciej niż oni. Musimy mieć jednak jakieś plany. A wtedy… Pan Albert wyprodukuje to dla nas…
– To chyba powinna się nazywać bomba Einsteina? – odważył się przerwać Wiśniowiecki.
Einstein roześmiał się nagle. Piłsudski tylko pokręcił głową.
– Bomba Einsteina już jest – powiedział. – Już jest i działa.
– Proszę?
– Widzi pan… Niemcy śmieją się z nas, że u nas wszystko jawne. Wszędzie można wejść, wszystko zobaczyć. A u nich totalna tajemnica. Wiejska piekarnia jest strzeżonym obiektem wojskowym… No, ale… Pan wie, co to jest zasada nieoznaczoności Heisenberga. A nikt na świecie nie wie, co to jest druga teoria względności Einsteina! Bo my chronimy tylko rzeczy ważne. Nie wiejską piekarnię. My chronimy drugą teorię względności.
– Co to jest teoria względności? – zapytał Wiśniowiecki.
– Pan jest fizykiem, ale musiałby spędzić lata, żeby to pojąć.
– Dalej nie rozumiem.
– Widzi pan – ten okropny, wileński akcent ledwie pozwalał na zrozumienie słów Marszałka Sejmu. – Pan Albert skonstruował z panami Rejewskim, Zygalskim i Różyckim maszynę Einsteina. Zwaną potocznie Enigmą.
– A wiem… Słyszałem plotki. Podobno jakaś niemiecka maszyna do szyfrowania.
Piłsudski uśmiechnął się ciepło. Tak ciepło, jak tylko śmierć potrafi.
– Rozpuszczamy plotki, że to niemiecka maszyna do szyfrowania. A chodzi o maszynę względnych rzeczywistości…
– Słucham?
– O maszynę, która pozwala naszym agentom wnikać do względnych rzeczywistości – Piłsudski wziął kolejną tabletkę z biurka i popił resztką kawy. – Interesuje nas bomba Heisenberga. Ale wiemy, że to dwupiętrowe urządzenie z ogromnym kominem. I jak takie coś zastosować? Podwieźć pociągiem do wrogiego miasta? Nie… Czy nie lepiej wysłać agenta do takiej względnej rzeczywistości, gdzie bomba atomowa już jest? Mała, poręczna, gotowa do użycia? Jakby powiedział ten pański Rappaport z „Latryny”… „Small, friendly, ready to use”.
Piłsudski zaczął się śmiać. Wyglądało to tak, jakby stado hien szczerzyło zęby.
– Jezus… I to ja jestem tym agentem?
Piłsudski skinął głową.
– Boże… – Wiśniowiecki nagle coś sobie przypomniał. – Ja… Przecież wy mi się tylko śnicie! To miał być test snu „Sukces w pracy zawodowej”!
– No, niestety – mruknął Einstein. Właściwie mógł mówić w jidysz, Wiśniowiecki ledwie go rozumiał. – To uboczny efekt naszej technologii. Wszystkim agentom wydaje się, że śnią…
– To przejdzie po kilku miesiącach – dodał Piłsudski.
– Ale… Nazwa „Sukces w pracy zawodowej” bardzo mi się podoba – roześmiał się Einstein. Ten przynajmniej śmiał się normalnie. Przypominał człowieka, a nie stado pająków nad wybebeszoną muchą.
– Przyjdzie tu hipnotyzer – mruknął Marszałek Sejmu. – Pomoże panu przypomnieć sobie wszystko z tego… tak zwanego „snu”. A pan… Odrysuje nam wszystkie plany, odtworzy wszystkie obliczenia. Rozumie pan?
– Tak. Nie… – jęknął Wiśniowiecki. – Jezu. To ja tylko śniłem tamtą rzeczywistość? Tam gdzie śniłem tę?!
– Tak.
– O matko boska… – potrząsnął głową. Nawet doskonały koniak nie przynosił ulgi. – Ta technologia to przecież władza nad światem!
Piłsudski przygładził wąsy.
– A jak pan myśli? – powiedział cicho. – Do czego dążymy?
– Ale przecież tam… tam jest tyle cudownych rzeczy… Przecież… Nie wysyłaliście innych agentów?
– Owszem. Ta pańska dwustutonowa, samobieżna armata, pańska trzystumilimetrowa „Latrynka”… W innej, względnej rzeczywistości ta maszyna śmierci nazywa się „Konfucjusz” i jest produkcji chińskiej. Pański wóz amunicyjny to w innej rzeczywistości superciężki czołg „Józef Stalin VI”. PZL „Puławski” P-92 to gdzie indziej F-16 „Fighting Falcon” – Piłsudski spojrzał na rozsypane pastylki na blacie biurka. – Antyreumatik nazywa się gdzie indziej „Voltaren”. I tylko dzięki niemu chyba jeszcze żyję… Pan był ranny pod Phenianem… Zakażenie, prawda? Przeżył pan dzięki antybiotykom. W tym przypadku nie zmieniliśmy nazwy, bo to ładnie brzmi po polsku. Bombowiec „Tur” to po prostu B-52. „Żubr” to SU-26… „Łosia F2” zwą gdzie indziej „Tornado”! Mam wymieniać dalej?
– Nie.
– A tak, nawiasem mówiąc… Kto w świecie, który się panu „śnił”, skonstruował bombę atomową?