Odepchnęła jego ręce.
– Ja płynę tam – wskazała kierunek. – A ty zostajesz tu, Panie Boże…
Roześmiała się głośno i mocno naparła na wiosło.
CZASY, KTÓRE NADEJDĄ
– Czy pan wie, ile firm odwiedziłem?! – Murray z trudem opanował drżenie rąk.
– Nie mam pojęcia – skłamał LeBas.
– Zwolniono mnie miesiąc temu. Ach, mniejsza z tym. Nie mam żadnych oszczędności, nie mam pracy. Muszę znaleźć jakieś zajęcie. Pan rozumie, miałem ostatnio wydatki…
– Rozumiem pana, ale…
– Proszę mnie wysłuchać. Byłem już w dwudziestu biurach.
LeBas zerknął na ukryty przed wzrokiem petenta monitor. „Nieprawda – pomyślał. – Byłeś już w stu siedemdziesięciu sześciu biurach”.
– Niestety, nie możemy nikogo przyjąć – powiedział głośno. – I tak grozi nam redukcja.
– Panie dyrektorze…
– Przykro mi. Nic nie mogę zrobić.
Murray opuścił głowę.
– Cóż, przepraszam za zabranie czasu – wstał ciężko.
LeBasowi zrobiło się go żal. Po raz kolejny złapał się na tym, że nie wie, kto umieścił go w tym gabinecie. Stanowczo nie nadawał się do kierowania filią koncernu.
– Chwileczkę, panie Murray – powiedział, już z góry żałując swojej decyzji.
Tamten zatrzymał się z ręką na klamce.
– Proszę usiąść. Nie mam dla pana żadnego zajęcia, ale chciałbym coś wyjaśnić.
– Tak? – Murray skwapliwie zajął fotel.
LeBas podsunął mu drewniane pudełko z papierosami.
– Wie pan, oczywiście, że każdy obywatel naszego kraju, który ma wyższe kwalifikacje zawodowe lub zajmuje wysokie stanowisko, posiada specjalny program osobowościowy, złożony w Centralnym Banku Komputerowym.
– Przyszedłem tu w sprawie pracy… – Murray urwał, gdy zdał sobie sprawę, że nie zabrzmiało to zbyt grzecznie.
– Mniej więcej rok temu zmodyfikowano cały system.
– Tak, wiem. Podczas weryfikacji spędziłem pół dnia z elektrodami na głowie.
– Właśnie. W tej chwili takie programy są autonomicznymi modelami osobowości danych ludzi, oczywiście uaktualnianymi co jakiś czas. Pozwala to nie tylko na dokładne poznanie psychiki każdego człowieka, ale, poprzez badania symulacyjne, umożliwia przewidzenie, jak konkretny pracownik zachowa się w danej sytuacji.
– Dlaczego pan mi to mówi?
LeBas odchylił się w fotelu.
– Otóż na zlecenie kierownictwa firmy, dla której pan pracował, przeprowadzono takie badania na pańskim programie.
– I co z tego?
– Okazało się, że są, a raczej mogą wydarzyć się takie sytuacje, w których wybierze pan co innego niż lojalność wobec firmy.
– Ale co to ma do rzeczy?
– Po prostu jest pan potencjalnie niepewnym pracownikiem. Może się zdarzyć, że pan zawiedzie.
– Chyba nie można karać człowieka za to, czego nie zrobił – Murray poderwał się z siedzenia. – Nie można karać za domysły!
– Toteż nikt pana nie karze. Zrezygnowano jedynie ze współpracy z panem.
Murray opadł z powrotem na fotel. Wyglądał tak, jakby przed chwilą przebiegł kilka stadionów z plecakiem pełnym cegieł.
– Naprawdę wyrzucono mnie tylko dlatego? – spytał po chwili ochrypłym głosem.
LeBas przesunął palcami po zapadniętych policzkach.
– No cóż, być może jednak nikt nie zdecydowałby się na tak drastyczne kroki, w końcu system działa dopiero od roku. Ale… O co panu poszło w kłótni ze swoim szefem?
– To Weickert mnie oskarżył, tak?
– Nie. On tylko zażądał skrupulatnego wyegzekwowania wyroku.
Murray zacisnął palce na poręczach.
– Ale dlaczego nie mogę dostać pracy gdzie indziej?
– Z tych samych powodów.
– Wszyscy wiedzą o jakichś tam badaniach?
LeBas uśmiechnął się lekko.
– Należy pan do Pierwszej Grupy, dlatego ma pan prawo rozmawiać z każdym dyrektorem, z jakim tylko pan zechce. Żeby jednak dostać się do szefa firmy, musi pan włożyć swoją legitymację do czytnika, a to automatycznie wywołuje program osobowościowy z Centralnego Banku… Mam go tutaj, na monitorze wbudowanym w moje biurko.
Murray ukrył twarz w dłoniach.
– Już nigdy nie dostanę pracy? – prawie szepnął.
– Nigdy i nigdzie. Przykro mi.
LeBas odwrócił wzrok.
– Nie wszędzie badają kwalifikacje – powiedział, patrząc gdzieś w okno. – Może spróbuje pan przy rozładowywaniu ciężarówek albo sprzątaniu ulic… Trzeba jakoś żyć.
Neville Haverfield wiercił się na przednim siedzeniu swojego Turbothundera. Zaparkował w niedozwolonym miejscu i teraz z niecierpliwością czekał na powrót przyjaciela. Odetchnął z ulgą, gdy Murray pojawił się na szerokich schodach.
– I co? – spytał, gdy tamten zajął miejsce. – Jak poszło, Paul?
– Znowu nic z tego.
Ruszyli lekko, powoli nabierając prędkości.
– Nie przejmuj się. W końcu musi ci się udać.
Murray zapalił papierosa. Ktoś wyprzedził ich, nie zachowując dystansu. Haverfield ostrym szarpnięciem kierownicy uniknął zawadzenia o zabezpieczającą chodniki metalową siatkę.
– Gdzie jedziemy?
Murray wzruszył ramionami.
– Będziesz jeszcze dzisiaj próbował?
– Nie wiem. Chyba nie.
– W takim razie odwiozę cię do domu.
Haverfield zauważył czerwone światło w ostatniej chwili. Nacisnął hamulec, samochód zatrzymał się tuż przed wysuniętymi spod nawierzchni stalowymi kolcami. Przed nimi zamknęła się krata chroniąca przejście dla pieszych.
– Wiesz, Nev, chyba wyjadę z miasta. Posiedzę na prowincji, rozejrzę się trochę… Tam łatwiej coś znaleźć.
– Czy ja wiem? Może i masz rację.
Światła zmieniły się, ruszyli w zwartej kolumnie aut.
– Na pewno masz rację. Pojadę z tobą.
– Nie, Nev. Nie mogę tego od ciebie wymagać.
– Daj spokój, Paul – Haverfield oderwał wzrok od przedniej szyby. – Przecież jestem twoim najlepszym przyjacielem.
– Wiem o tym. I dlatego nie chcę cię ciągnąć.
– Nie wygłupiaj się. Nie mam rodziny ani dzieci, jestem na urlopie i nic…
– Nie, nie. Jestem ci bardzo wdzięczny, ale wolę załatwić to sam. Mam do ciebie tylko jedną prośbę.
– Tak?
– Zawiadom moją żonę. Powiedz Joan, że… – zawahał się. – Że wszystko będzie dobrze.
– Nie wpadniesz do domu?
Murray potrząsnął głową.
– Powiedz jej tylko… Powiedz, że wrócę za tydzień.
– Jak chcesz. Podrzucić cię na dworzec?
– Chciałbym wysiąść tutaj.
– Tutaj? – Haverfield odruchowo zjechał na prawy pas. – W którym miejscu?
– Gdziekolwiek.
Turbothunder zatrzymał się przed szerokim podjazdem jakiegoś hotelu. Murray otworzył drzwi.
– Słuchaj, może potrzebujesz trochę forsy?
– Dzięki, poradzę sobie.
– Ale…
– Naprawdę dziękuję. Trzymaj się!
– Powodzenia…
Murray wyskoczył na chodnik. Zdecydowanie ruszył przed siebie, gdy jednak samochód znikł mu z oczu, zwolnił, a potem wszedł do najbliższego sklepu. Wsunął kartę płatniczą w otwór bankomatu. Pamiętał dobrze, że na koncie ma sto sześćdziesiąt dolarów. Przetrząsnął kieszenie. Sto sześćdziesiąt dolarów i dziewięćdziesiąt centów nie było sumą, za którą można długo przeżyć. Wyszedł z powrotem na ulicę i ruszył powoli wzdłuż jarzących się różnokolorowymi światłami witryn. Denerwowały go obojętne twarze przechodniów i migotliwe reklamy. Czuł, że nie należy już do tego świata, że wszystko to przestało dla niego istnieć.
Jakieś murzyńskie dziecko pociągnęło go za róg płaszcza.
– Zjeżdżaj! – warknął. – Odczepcie się wszyscy!
Coś cisnęło go w gardle, czuł, że zaraz się rozpłacze. Nagły podmuch wiatru zwiał mu włosy z czoła. A więc tak wygląda rezygnacja? Tak kończy się dany człowiekowi czas? Gęsty pot ściekał po jego twarzy. Przyspieszył kroku. Decyzja została podjęta.
Lawrence Boyd stał za ladą swojego sklepu i przeklinał chwilę, w której zdecydował się na remont. Nowy wystrój wnętrza pochłonął masę forsy, a spodziewany wzrost dochodów jakoś nie następował. Zachciało mu się luksusowej kategorii, psiakrew! Z niechęcią spojrzał na spiętrzony stos rachunków. Podniósł oczy, gdy do sklepu wszedł wysoki mężczyzna w spuszczonym na oczy kapeluszu.