– Chciałbym kupić jakiś tani pistolet – powiedział Murray.
„Samobójca” – pomyślał Boyd. – „O rany, jak to widać!”.
Jeszcze kilka miesięcy temu wyrzuciłby go za drzwi, teraz jednak sytuacja finansowa skłoniła go do zadania pytania:
– Czy ma pan pozwolenie na broń?
– Nie.
– W takim razie…
– Należę do Pierwszej Grupy – Murray pokazał legitymację.
– Kiedy aktualizował pan swój program?
– Jakiś rok temu.
– Zbyt dawno. Przykro mi.
– Czy nic nie da się zrobić?
Boyd zastanawiał się chwilę. Hmm, kontrola programu na miejscu nie na wiele się przyda – chęć popełnienia samobójstwa wyjdzie od razu. Ale… Przynajmniej sprawdzi sprzęt, w który władował tyle forsy.
– Może pan zaktualizować swój program u mnie – wskazał mu fotel. – To potrwa tylko chwilę.
Murray ciężko opadł na miękkie poduszki. Włożył na czoło obręcz z elektrodami. Przed oczami latały mu ciężkie plamy, czuł, że drży. Z trudem opanował przyspieszony oddech.
Boyd wsunął jego legitymację w otwór automatu. Szybko wywołał numer Centralnego Banku.
– Już po wszystkim – powiedział po chwili. Wystukał odpowiedni kod na klawiaturze i spojrzał na ekran. „Paul Murray, 33 lata. Stan głębokiej depresji. Sprzedaż broni, materiałów wybuchowych, artykułów palnych i żrących surowo wzbroniona”.
– Niestety… – zaczął Boyd, ale zamilkł, zdziwiony.
Litery znikły z ekranu. Przez chwilę jego powierzchnię przebiegały nierówne pasy, potem napis ukazał się ponownie. „Paul Murray, 33 lata. Obywatel o nieposzlakowanej opinii. Stan psychiczny dobry, stała równowaga wewnętrzna. Sprzedaż bez ograniczeń”.
Boyd potrząsnął głową. Awaria? Właściwie powinien połączyć się z Bankiem i zażądać dodatkowych testów. Zahaczył wzrokiem o stos nieuregulowanych rachunków. Zależało mu na tej transakcji. Uruchomił drukarkę, żeby w razie czego mieć dowód.
– Wszystko w porządku – powiedział. – Czym mogę służyć?
Murray wytarł czoło rękawem.
– Chciałbym coś pewnego…
– Rozumiem – Boyd położył na ladzie ciężki rewolwer. – To P3 Whirlwind. Kaliber 11,43 mm.
– Ile kosztuje?
– Sto trzydzieści pięć dolarów.
– Dobrze – Murray jak zahipnotyzowany wpatrywał się w połyskujący ciemno przedmiot. – Biorę.
Boyd dorzucił paczkę amunicji.
– Razem sto czterdzieści dziewięć siedemdziesiąt – przelał sto pięćdziesiąt dolarów na swoje konto i oddał legitymację.
– Przepraszam – Murray wziął zapakowaną do papierowej torby broń. – Co się stanie, jeżeli kula z tego rewolweru trafi w głowę?
– Szyja zostanie.
– Słucham?
– Szyja zostanie cała.
– Jak to… A reszta?
– Już panu wydaję – Boyd rzucił na ladę trzydzieści centów. Długo patrzył za klientem, odchodzącym chwiejnym krokiem.
Małą ławeczkę w parku z trzech stron osłaniały wysokie krzewy. Murray rozerwał paczkę amunicji i powoli wprowadził sześć naboi do komór. „Po co aż sześć?” – przemknęło mu przez głowę. Tak czy tak, jutro znajdą w jego ciele tylko jeden. Odruchowo wsypał resztę kul do kieszeni płaszcza. Bał się, że w ostatniej chwili może ktoś nadejść, dlatego z powrotem schował rewolwer do torby. Przez cienki papier wyczuwał jego twarde kształty. Rozejrzał się wokół. Lekko tylko rozjaśniony poświatą miasta mrok zaraz stanie się jego mrokiem. Jego ostateczną ciemnością. Zdecydowanym ruchem włożył lufę do ust. Palec wskazujący przebił szeleszczącą osłonę i oparł się na spuście. Już. Nacisnął lekko. Nie mógł opanować drżenia ręki. Zdenerwowany przełknął ślinę.
– No, śmiało! Ciągnij, synu!
Podniósł oczy. Pijany staruszek machał owiniętą w papier butelką. Usiadł, a raczej zwalił się na ławkę obok Murraya.
– Posuń się trochę – przyłożył do ust szyjkę butelki. – No to co? Strzelimy sobie po jednym?
Strużka wódki płynęła mu po policzku.
– Stać!
W wąskiej przerwie między żywopłotami Murray dostrzegł sylwetkę barczystego mężczyzny.
– Służba porządkowa parku! – krzyknął intruz.
Murray błyskawicznie opuścił rewolwer.
– Ja… Ja nic nie zrobiłem.
Mężczyzna podszedł bliżej.
– Chcesz mi wmówić, że to, co trzymałeś w ustach, to tylko lizak, co?
– Nie, ja…
– A może porcja lodów? Już ja was załatwię, pijane świnie! Oddać butelki i jazda za mną na komisariat!
Staruszek obok zamarł ze strachu.
– Oddać to!
Murray wstał niepewnie.
– No, dawaj!
Strażnik chwycił torbę, trzasnął rozdzierany papier. Na widok lufy wycelowanej prosto w jego brzuch mężczyzna wstrzymał oddech. Przełknął ślinę, a potem rzucił się do tyłu, zawadzając o jakiś korzeń. Cudem złapał równowagę, odwrócił się i pognał na oślep przed siebie.
Murray odruchowo włożył broń za pasek spodni i ruszył w stronę wyjścia z parku.
– Dobry jesteś, synu! – gonił go rechot staruszka. – Tak z nimi trzeba! Tak trzeba…
Niewiele pamiętał z przebytej drogi, dopiero w połowie oświetlonej rzęsiście klatki schodowej zdjął kapelusz i włożył rękę do kieszeni w poszukiwaniu kluczy. Drzwi jego mieszkania były jednak lekko uchylone. Pchnął je delikatnie i starając się nie robić hałasu wszedł do środka. Przedpokój był pusty, w kuchni i salonie również było ciemno. Wszedł do sypialni, odruchowo rozpinając płaszcz.
Oczy Joan zawsze go pociągały. Teraz jednak, zamglone zaskoczeniem, były po prostu szare. Nie mogła wytrzymać jego wzroku. Zakryła twarz kołdrą. Neville Haverfield, siedzący obok niej w skołtunionej pościeli, nie mógł tego zrobić. Coś chyba sparaliżowało jego mięśnie. Błysk światła z małej lampki na nocnym stoliku musiał odbić się od kolby wystającej zza paska Murraya, bo nagle jego ciałem targnął silny skurcz.
– Co chcesz zrobić?! Paul, na litość boską, nie! Nie!
Murray patrzył obojętnie wciąż w ten sam punkt.
– Paul! Wszystko ci wytłumaczę. To stało się przypadkiem. Przecież wiesz, że ja nigdy…
Przez otwarte drzwi usłyszeli odgłos zatrzaskiwanej na dole bramy.
– Paul, jestem twoim najlepszym przyjacielem. Nie zrobisz tego! Wiem, że jestem bydlę… Proszę, Paul!
Murray włożył kapelusz. Odwrócił się i powoli wyszedł z mieszkania.
Nocne służby niemrawo sprzątały chodniki. Jakaś ciężarówka z trudem przedzierała się przez gęste strugi deszczu, jej kierowca chyba zasypiał w ciepłej szoferce. Ostatni przechodnie omijali parujące studzienki, kierując się ku nielicznym światłom.
Krople deszczu zbierały się na rondzie kapelusza Murraya. On sam szedł powoli, patrząc obojętnie gdzieś przed siebie. Nie miał do nikogo żalu, nie był zły ani nawet smutny. Po raz pierwszy w życiu czuł, że jest sam, że nie istnieje już dla nikogo.
Sięgnął do kieszeni. Wymięta paczka papierosów była pusta. Rozejrzał się wokół. Kilkanaście metrów dalej jaśniały światła czynnego jeszcze sklepu. Strząsnął wodę z płaszcza i wszedł do środka. Minął wypełnione towarem półki, porozwieszane wszędzie reklamówki i rząd automatów. Podszedł do lady.
– Czym mogę służyć? – starsza kobieta niechętnie podniosła się z krzesła.
Murraya uderzyła prawie absolutna cisza panująca w sklepie. Żadnej muzyki, żadnego radia czy telewizora, nic.
– Co podać?
Popatrzył jej w oczy.
– No, słucham.
Niespodziewanie dla samego siebie wyjął rewolwer.
– Dawaj forsę – prawie szepnął.
– Co jest? Zwariował pan?
– Chcę pieniędzy.
– Jakich?
– Dawaj forsę! – krzyknął.
Lufa rewolweru podskoczyła z dużą siłą, trafiając ją w szyję. Kobieta cofnęła się, tłumiąc krzyk. Jednym szarpnięciem wyciągnęła szufladę i wyrzuciła jej zawartość na ladę.
– Masz!
Drobniaki rozsypały się na całej długości. Kilka monet upadło na podłogę. Murray spokojnie wyzbierał wszystkie, co do jednej, a potem schował rewolwer i wyszedł na ulicę.
– Ty wariacie! – krzyknęła kobieta. Otworzyła przejście w ladzie i wybiegła za nim na zewnątrz. – Ty wariacie! Ale mnie przestraszyłeś! – dyszała ciężko. – Ty durniu!