Kapitan Irvin Seager był chyba najbardziej pedantycznym oficerem w całej policji. Na jego widok nawet sekretarka szefa chowała czytaną gazetę. Cieszyło go to. Teraz też uśmiechnął się, mijając wielkie, przeszklone drzwi. Wszedł do swojego gabinetu, gestem witając Minnsa, który zerwał się z krzesła.
– Co mamy na dzisiaj? – spytał, siadając w obrotowym fotelu.
– Jakiś idiota dokonał napadu z bronią w ręku – Minns położył na biurku kilka gęsto zapisanych kartek.
– Dlaczego idiota?
Seager nachylił się nad blatem, przesunął wzrokiem po równych, kształtnych literach. Uśmiechnął się po raz drugi. Złośliwi twierdzili swego czasu, że Minns awansował tak szybko wyłącznie z powodu ładnego charakteru pisma.
– Rzeczywiście idiota. Dlaczego napadł na sklep? Przecież tam nie można niczego ukraść.
– Amator mocnych wrażeń.
– Ile zrabował?
– Baba sama nie wie. Jakieś dziesięć dolarów.
Seager odłożył raport.
– Ludzi ogarnia szaleństwo. Przecież sąd potraktuje to jako zwykły napad z bronią.
– Dwadzieścia lat więzienia – Minns podszedł bliżej. – Cholera, wychodzi mu po pół dolara za rok.
Za oknem odezwał się klakson. Potem, mimo szumu wentylacji, usłyszeli przekleństwa kierowców.
– Masz jego rysopis?
– Tak.
Minns włączył monitor. Na ekranie pojawił się rysunek twarzy, ze wszystkimi szczegółami.
– A odciski?
– Zdjęte. Był bez rękawiczek.
– Badałeś je?
– Tak. Nie figuruje w naszej kartotece. Posłałem do centralnej.
– Słuchaj… Myślisz, że to narkoman?
– Nie wiem, zachowywał się dziwnie, ale nie był pijany. Chyba nie był też…
Seager przesunął palcami po leżących przed nim kartkach.
– Więc dlaczego?
– Znajdziemy go, prędzej czy później.
W pokoju obok zadzwonił telefon. Kłótnia na ulicy stawała się coraz głośniejsza. Po chwili rozległ się dźwięk rozbijanej gdzieś szyby.
– Cholera, przecież od czasu wprowadzenia rozliczeń przez konta w sklepach są tylko drobne. Żeby przynajmniej zaatakował jakiś supermarket, a tu…
– Tak cię to męczy, Irvin?
Seager spojrzał mu w oczy.
– Interesuje mnie człowiek, który ryzykuje dwadzieścia lat dla kilku dolców w czasach, gdy inni defraudują miliony przyciskając klawisze. Cholerny kowboj!
Po nocy spędzonej na dworcu metra Murray nie czuł się najlepiej. Szedł wolno przepełnioną w porannym szczycie ulicą, marząc o porządnym śniadaniu. Z dokuczliwym skurczem w brzuchu patrzył w okna luksusowych restauracji. Niestety, brzęczący w kieszeni bilon wystarczy jedynie na skromny posiłek w małym barze. Poczuł, że na wyobrażenie zapachu nigdy nie zmienianego oleju, rozgotowanych parówek z tektury czy gnijących w zlewach resztek przechodzą go dreszcze. Myśl o napadzie nie pojawiła się od razu. Wczorajszy incydent, uporczywie spychany na krańce świadomości, zdążył już skurczyć się do rangi chuligańskiego wybryku. Czegoś, co robi się pod wpływem silnych wzruszeń, ale równie szybko zapomina. Jednak myśl o rabunku powróciła ze zdwojoną mocą – z powodu głodu i wprost organicznej niechęci do przełykania w pośpiechu obrzydliwych resztek. Uśmiechnął się na widok elewacji jakiegoś banku. Tam mógłby ukraść jedynie stosy komputerowych dysków. Dotknął spoczywających w kieszeni monet, potem podniósł głowę. Nie sądził, że rozwiązanie okaże się aż tak proste… Zawrócił, a po kilkunastu krokach skręcił w boczną ulicę. Prawie biegł, jakby bojąc się, że strach czy niepewność zdołają odwieść go od dopiero co podjętej decyzji. Zdyszany, stanął przed wejściem do salonu gier. Powoli uspokajał oddech.
– No, wchodzi pan czy nie?
Jakiś wyrostek pchnął drzwi pod jego ramieniem.
– Wchodzę.
Murray znalazł się nagle w gąszczu rozpalonych grą ciał. Automaty popiskiwały, strzelały i wyły, co w połączeniu z rozmowami i okrzykami ludzi sprawiało, że trudno było się porozumieć.
– Gdzie jest kasa?
– Co?
– Gdzie jest kasa? Potrzebuję pieniędzy!
Chłopak wskazał przeciwległą ścianę. Co prawda w tłumie ludzi ucieczka mogła być utrudniona, ale Murray nie wahał się; co więcej, był wręcz zdziwiony swoją determinacją. Kiwnął ręką chłopakowi i zaczął się przepychać w kierunku pomalowanej jaskrawo budki.
– I gdzie pan się tak spieszy? – usłyszał jeszcze z tyłu. – Chce pan stracić całą forsę?
– Nie. Chcę zyskać.
– Naiwniak. Ma pan system na „jednorękiego bandytę”?
– Mam coś lepszego.
Murray zatrzymał się przed małym okienkiem.
– Ile pan ma pieniędzy? – spytał.
– Dla pana wystarczy – mężczyzna w kantorku wyjął worek z bilonem. – Ile pan chce?
– Wszystko.
– Co?!
Murray wyjął rewolwer.
– Wszystko – powtórzył. – To jest napad!
Jeden z podnieconych grą gości podszedł bliżej.
– Hej, to jakaś nowa gra? Chcę się przyłączyć. Ile płacę?
– Ty też dawaj wszystko!
– Jasne. A kiedy będzie moja kolej?
– Co?
– Kiedy ja będę napadał?
– Psiakrew! – zdenerwował się Murray. – To nie jest żadna zabawa!
Mężczyzna w kasie wychylił się na zewnątrz.
– Pan zwariował?
Murray podniósł rewolwer i ściągnął spust. Huk, zwielokrotniony w zamkniętym pomieszczeniu, zagłuszył wycie automatów i wszelkie inne odgłosy. Kilka najbliższych osób uskoczyło przed spadającymi fragmentami sufitu.
– Szybciej!
Mężczyzna w kasie drżącymi rękami układał woreczki na ladzie. W nagle zapadłej ciszy słychać było brzęk monet.
– Patrz, Luke – krzyknął ktoś z tyłu. – Jakiś facet obrabia kasę!
– Szybciej!
Mężczyzna pakował woreczki do wyciągniętej skądś torby.
– Hej, człowieku… Zabierz im wszystko!
– Nareszcie ktoś się wziął za tych złodziei!
Powoli narastał szum głosów. Murray chwycił torbę.
– No jazda, gapie! – ryknął jakiś schrypnięty bas. – Przejście dla bohatera narodowego!
Goniony gwizdami i coraz głośniejszym śmiechem, Murray wybiegł na ulicę.
Seager rozejrzał się niepewnie po ogromnym hallu Centralnego Banku. Minns już z daleka machał ręką.
– Przepraszam za to nagłe wezwanie – powiedział, odpinając kołnierzyk. – Ale zwaliło się naraz tyle spraw…
– Mam nadzieję, że nie jechałem niepotrzebnie.
– Oczywiście, Irvin. Umówiłem cię z dyrektorem Van Burenem. To na najwyższym piętrze – Minns otworzył drzwi windy.
– Nasz kowboj dokonał kolejnego napadu – podjął, gdy kabina ruszyła w górę. – Tym razem na salon gier.
– Facet musiał już całkiem zgłupieć. Ile zwinął?
– Około pięciuset dolarów – Minns uśmiechnął się zjadliwie. – W ćwierćdolarówkach.
– Cholera.
Seager zamyślił się nad czymś.
– Spryciarz. Płacąc gotówką uniknie identyfikacji – powiedział po chwili. – Co prawda na długo mu nie starczy.
– Będzie zwracał powszechną uwagę. A poza tym… Już go prawie mamy. To Paul Murray, inżynier.
– Skąd wiesz? Listy gończe?
Minns skinął głową. Winda wypuściła ich od razu do przestronnego sekretariatu.
– Jesteśmy…
– Tak, wiem – przerwała mu sekretarka. – Proszę.
Zajęli miejsca w pustym gabinecie.
– Pan dyrektor zaraz przyjdzie. Czy zamknąć drzwi?
– Jeśli można.
Seager odwrócił głowę.
– Kto go rozpoznał?
– Lawrence Boyd. Sprzedawca w sklepie z bronią.
– Kupował tam coś?
– Tak. W dniu pierwszego napadu nabył Whirlwinda. Niezła broń dla amatorów. Duża.
– Dobra też dla czołgistów… Zamiast działa.
– Boyd zaktualizował jego program osobowościowy. Widziałem wydruk.
– Dziwne. Program nie wykazał jego zamiarów?
– Nie.
Minns podsunął Seagerowi paczkę papierosów.
– Ale to jeszcze nie wszystko – zaciągnął się dymem. – Murray chciał chyba popełnić samobójstwo w parku. Co prawda facet ze służby parkowej twierdzi, że próbowano go zamordować, ale sądzę, że była to tylko przerwana próba samobójstwa.
– Dlaczego? – Seager strzepnął popiół, czubkiem palca zbierając to, co nie wpadło do popielniczki.