Gusiew strząsnął go z ramion. Podszedł do okna, otworzył je i usiadł okrakiem na parapecie.
– No nieeeeee… Skok z drugiego piętra? – pies śmiał się głosem anioła. – Połamiesz się tylko, będzie bolało. Oj, jak będzie bolało!
Gusiew wyjął z kieszeni marynarki piersiówkę wódki, otworzył, pociągnął wielki haust.
– Piętnaście minut, piętnaście minut… Już tylko czternaście… I co? Kto wygrał w tej grze?
– Ja zawsze we wszystko wygrywam – uśmiechnął się „Pułkownik”.
– Czternaście minut, a może już tylko trzynaście? Nie zdążysz dojechać do domu.
Gusiew nie miał nawet swojego zdjęcia małej dziewczynki, siedzącej na dachu i patrzącej w mglistą przestrzeń przed sobą, które wyciął z gazety. Ale… Miał coś innego.
– No i kto wygrał? – uśmiechnął się pies. – Nie zdążysz.
– Ja wygrałem. Za dużo ślęczysz nad kartotekami policji, a za mało interesujesz się życiem – „Pułkownik” wyjął z kabury nielegalną „czterdziestkę piątkę”. – Nie wiedziałeś o tym? – roześmiał się kpiąco. Potem zarepetował i odbezpieczył upiorną maszynę śmierci. – No i co? Nie zdążę, psie?
Z ulgą patrzył, jak zwierzę podkula ogon. Odwrócił się do niego plecami, słysząc tylko oddalający się skowyt.
Jeszcze raz popatrzył na panoramę oświetlonego latarniami miasta. Pociągnął łyk wódki. Przymierzył lufę do ust, ale przy tym kalibrze to było praktycznie niewykonalne. Trzeba chwycić bokiem, a na spuście położyć kciuk. Jeszcze jeden haust. W panoramie miasta kryło się coś dziwnego, coś, co fascynowało go od dawna. Przecież wiedział, że tu, w geometrii przestrzeni, zaklęte jest jakieś przesłanie, przekazywane od pokoleń. Jakaś ukryta wiadomość. Ale co mogło nieść swoje przesłanie przez tysiąclecia, skoro sama geometria zmieniała się bez ustanku?
Nagle usłyszał szepty. Czy to te pokolenia, które tworzyły to wszystko wokół? Chciał krzyknąć: „Chłopaki i dziewczyny, którzyście to budowali od tysięcy lat! Udało wam się!”. Ale powiedział tylko:
– Tak. Tak, mówcie do mnie.
Głosy Starych Mistrzów były coraz lepiej słyszalne. Szeptali mu do ucha, coraz głośniej, coraz wyraźniej. Nagle zrozumiał. Wiedział już, co kryje się w geometrii miasta. Co chciano mu przekazać.
– Słyszę was. Już wiem – szepnął. – To legenda! Legenda!
Wypił kilka łyków wódki.
– Legenda… Już rozumiem.
Znowu sięgnął po piersiówkę. Wielki haust. O mało się nie zakrztusił, rozpaczliwie potrzebował zakąski, więc włożył sobie do ust lufę wielkiego pistoletu i pociągnął za spust.
Huk odpalanego naboju.45 ACP był tak wielki, że dwóch pacjentów w sali obok zesrało się ze strachu, nie przerywając snu.
Ivan „Sepp” Dietrich siedział przy biurku, przed staroświecką maszyną do pisania swojej żony. Jakoś to wszystko przeżył, pogodził się i, mimo że szarpało nim poczucie winy, zracjonalizował. Najgorzej było nocą. Ciągle wracał myślami do tego, co się zdarzyło. Parę razy nawet śniło mu się, że krąży uliczkami podziemnego Wrocławia. Chodził, kompletnie sam, krok za krokiem, a w zasypanym mieście nie było nikogo. Ani jednego człowieka. Drewniane kamieniczki stały puste, budynki publiczne jak wymiecione… Nikogo.
Chociaż nie. Czasem spotykał pewnego mężczyznę, snującego się pośród opuszczonych domów jak on sam. Pan Wyzgo, z przewieszonym przez ramię karabinem maszynowym, również krążył wymarłymi ulicami. We śnie nigdy się do siebie nie odezwali. Na swój widok z reguły odwracali się i rozchodzili w różne strony…
Teraz jednak Dietrich wkręcił do maszyny kartkę papieru. Gusiew chciał, żeby zaczął pisać. OK. Musi przecież to wszystko opisać. Tylko jak zacząć? Cholera…
„Przeżyłem zupełnie nieprawdopodobną historię. Zaczęło się tak…”.
Nieeeeee. Do dupy! Wyrwał kartkę i wkręcił nową.
„Zdarzyło mi się coś zupełnie nieprawdopodobnego. Nikt nie uwierzy w tę historię. Mój przyjaciel i agentka wywiadu Węgier postanowili…”.
Boże, co za bzdety! Nowa kartka. Jak się pisze? Jak się pisze?! Jak oddać to wszystko, co siedzi w człowieku?!
„Jestem pracownikiem Instytutu…”.
Nowa kartka.
„Był upalny wieczór. Poznaliśmy pewną Węgierkę. Ona udawała, że nie mówi dobrze po polsku, ale potem okazało się, że mówiła…”.
Jezus! Nie umiał pisać. No nie umiał! Po prostu nie umiał…
Wyjął z szafy wojskową kurtkę z maskowaniem. Zrzucił kapcie i włożył NATO-wskie buty. Ciemne okulary na czoło, papieros, szklaneczka whisky. Na biurku porozsypywał trochę amunicji różnych kalibrów – tak, żeby naboje ładnie się komponowały. W różnych miejscach porozkładał gustownie rewolwer.357 Magnum, „dwudziestkę dwójkę” z długą lufą i.38 Special z krótką. Półautomat 9 mm Luger wprost przy maszynie do pisania.
„To była twarda gra, w której ryzykowaliśmy życiem. Najbardziej Gusiew. Ale i całe miasto było zagrożone, może i kraj. Teraz opiszę nasze przygody, w które i tak nikt nie uwierzy…”.
Wyrwał z maszyny kartkę. Zerknął na swoje odbicie w lustrze. Wyglądał jak Hemingway. Ale Hemingwayem nie był. Właśnie. Dlaczego w tym pokoju nie ma napakowanego narkotykami Witkacego, który mógłby mu coś poradzić? Gdzie Hermann Hesse, robiący sobie zastrzyki z morfiny? Dlaczego Dostojewski, wieczny hazardzista, nie gra w karty przy biurku z Kafką, uchlewającym się od rana? Gombrowicz, z inhalatorem na astmę, mógłby coś poradzić. Wyobraził sobie, jak nachyla się nad nim Bruno Schulz i szepcze: „A cóż tobie radzić, synu? Wszystko, co mieliśmy do powiedzenia, już powiedzieliśmy” – wskazujący palec był wycelowany w półkę z książkami.
Szlag!!! Jak się pisze? Jak oddać swój ból, strach, samotność, żal po tylu stratach… A jednocześnie to, że jest mu – o perfidio! – dobrze? Jak opisać pustkę po stracie przyjaciela i poczucie winy? Jak oddać to, co czuł w chwili, gdy umierał jego ojciec, a on sam kucał na klatce schodowej z idiotycznymi gumowymi rękawiczkami i maską na twarzy, bo nie wiedział, że to agonia, i bał się jeszcze zarazić ojca grypą? Jak się opisuje historie? Jak to się robi?
Wielki, puchaty, perski kocur wskoczył na biurko i zaczął głośno mruczeć. Popatrzył Ivanowi prosto w oczy, co u zwierząt jest rzadkością. Przekrzywił głowę. Wyraźnie śmiał się, na swój koci sposób.
– O żesz ty… – Dietrich wkręcił do maszyny nową kartkę. – Już wiem!
Jezu, jakie to proste! Jakie łatwe, choć początkowo trudne do odgadnięcia. Już wiedział. Wiedział. Zrozumiał. Niewprawnie jeszcze, dwoma palcami, zaczął stukać w klawisze.
„Był rok 1999. Heinz Guderian i Gieorgij Żukow siedzieli na balkonie siódmego piętra jednego z monstrualnych, wrocławskich bloków. Pili wódkę. Obydwaj z pewnym zdziwieniem obserwowali przelatujący tuż obok balon meteorologiczny, do którego za mordę przyczepiony był perski kot, zawzięcie usiłujący sterować płonącym ogonem…”.
WANILIOWE PLANTACJE WROCŁAWIA
Wyjechał z Wrocławia już po zmroku. Właściwie bez celu, tylko po to, żeby się „przejechać”. Karoserie jadących z naprzeciwka samochodów lśniły odblaskami – widział je, skrzące się cienie, w świetle reflektorów. Miał wrażenie, że szybuje gdzieś w kabinie wahadłowca – zmieniające się wykresy na panelu radia, diody, podświetlane wskaźniki, ledy, wyświetlacze na desce rozdzielczej… I ta strzałka na głównym zegarze, nieprzerwanie przesuwająca się w prawo. Porwał go pęd, zatracił poczucie czasu. Mknął w stronę Zgorzelca czteropasmową autostradą, bez planu, bez jakiejkolwiek refleksji – upajała go sama szybkość. Coraz dalej, coraz dalej, aż… Mniej więcej na wysokości Legnicy zauważył TIR-a z rozerwaną oponą, który forsował pas zieleni dzielący obie jezdnie i zmierzał dokładnie w jego kierunku…
Wypadek samochodowy to chwile, w których wszystko dzieje się nieprawdopodobnie szybko, ale jednocześnie, dziwnym paradoksem, czas bardzo się rozciąga. Widział ogromną masę naprzeciw siebie – regularny osiemnastokołowiec, czterdzieści ton stali, plastików i gumy – sunącą niekontrolowanym poślizgiem, jak superciężka brona mieląca trawnik i wyrzucająca w górę fontanny ziemi… Wiedział już, że nie uniknie zderzenia. Wszystko działo się bardzo szybko, lecz czas zyskał nowy wymiar. Na tych kilku ostatnich metrach zdążył przemyśleć kilka zupełnie różnych spraw. „Czy jestem trzeźwy?”. „Jestem” – odpowiadał sam sobie. – „Nic mi nie zrobią”. „Czy samochód ma aktualne badania techniczne?”. „Ma”. „OK. To w porządku. Ciekawe, czy przeżyję…”.