Kierowca TIR-a musiał być szoferem z dziada-pradziada. Widząc, że jego ciężarówka zmiażdży małe auto swoją monstrualną masą, dokonał cudu. Przy praktycznie nieczynnym już, zmasakrowanym układzie kierowniczym sprawił, że niemożliwe stało się możliwe. Puścił hamulec, choć wszystko w jego spanikowanym umyśle krzyczało, żeby nie puszczać do końca, i odbił w prawo. Kierowca tego pieprzonego TIR-a musiał być jakimś cholernym geniuszem, prawie Bogiem! Sprawił, że stał się cud – osobowe autko, zamiast wmulić się pod pakę i obciąć pasażerowi głowę, wbiło się dokładnie w wielkie przednie koło ciężarówki.
Usłyszał wybuch napinającego pasy ładunku pirotechnicznego, nos rozpieprzyła mu poduszka powietrzna. Strefy zgniotu przyjmowały właśnie swój stan „kompaktowy”, a komputer luzował pasy, nie chcąc doprowadzić do uszkodzeń wątroby. Metalowe wahacze wcisnęły mu silnik pod nogi, żeby nie zamienić jego piszczeli w kostną mączkę, kolumna kierownicy odpaliła swoje własne ładunki i ustawiła się w pozycji na sztorc, aby nie rozgnieść mu czaszki.
Poduszka powoli wypuszczała powietrze.
Obudził się we wnętrzu rozjaśnionym widmową poświatą. Chryste! Żył? „Ile miałem na liczniku?” – idiotyczna myśl. – „Sto sześćdziesiąt? Sto osiemdziesiąt? Kurwa, czy za to mogą oskarżyć? Jezuuuuuu… Co za aberracje umysłowe. Żyję. Żyję… To chyba najważniejsze”.
Skąd ta poświata? Zerknął w bok. To plastikowa tulejka chemicznego światła, która wypadła ze skrytki… Ale numer! Dostał tę tulejkę podczas powodzi we Wrocławiu. Wystarczyło zgnieść umieszczony w plastikowej otulinie szklany cylinder i potrząsnąć – pomarańczowe światło, wywołane jakąś reakcją chemiczną, sprawiało, że urządzenie świeciło przez sześć godzin. Wstrząs spowodowany wypadkiem uruchomił ten tandetny cud nowoczesnej techniki. Strzępy zmasakrowanego metalu wokół lśniły pomarańczowo…
Jezu… Jakie straty? Zamknął jedno oko, potem drugie. OK. Oba w porządku. Wątroba, żebra, kark. Ale ciepło… Kolana, stopy, łokcie… Brzuch, krocze, uda, ręce… Czuł w ustach jakąś ciecz. Spokojnie. To tylko poduszka powietrzna złamała mu nos. OK. Wszystko w porządku. Paraliż? Poruszył palcami rąk i nóg. Nie był sparaliżowany, ale chyba… to może nastąpić później. Nie pamiętał. Cała jego wiedza na ten temat pochodziła z filmów. Nie ruszać się. Nie powinien się ruszać. Złamania? W tej chwili nie sposób tego stwierdzić. Zaraz, może się przecież spalić! Jezuuuuussss!!! Stękając z wysiłku, usiłował namacać chromowany spust gaśnicy, lśniący w pomarańczowym, chemicznym świetle. Nie, nie, spokojnie. Przerywacz odciął dopływ paliwa. Ciekawe, czy tamten TIR też miał podobne urządzenie? To bez znaczenia, osiemnastokołowiec musiał być napędzany dieslem, a ropa nie pali się tak łatwo. Usiłował opanować strach. Spokojnie! Zresztą co on mógł tamtemu zrobić, wbijając się w przednie koło raptem dwutonowym pojazdem. Ale… szlag! Przecież ci, co jechali z tyłu, również musieli się wrąbać w pancerną przeszkodę…
Był napakowany adrenaliną po dziurki w zakrwawionym nosie. Organizm usiłował pomóc, pompując krew do ważnych życiowo organów, do mózgu i wątroby. Czuł ciepło w brzuchu i głowie, a chłód w palcach i stopach. Mózg pracował na zdwojonych obrotach. W myślach powtarzał pamiętaną skądś instrukcję: „Jeśli miałeś wypadek na autostradzie, to nie wysiadaj z rozwalonego auta. Następne pojazdy będą wbijać się z tyłu. A większe szanse masz siedząc w choćby potrzaskanym, ale blaszanym bunkrze, niż w bezpośredniej konfrontacji z czyimś zderzakiem. Siedź na dupie, kurwa twoja mać, i nie odpinaj pasów!!!”…
Wysiadać. Dobre sobie.
Właściwie nie mógł się ruszać. Pochylił lekko głowę, krew z nosa pociekła na koszulę. Nawet gdyby chciał, nie mógł opuścić samochodu. Nie bardzo wiedział, która część poskręcanej blachy to drzwi… Zmartwiałym, jakby należącym do kogoś innego palcem wyszarpnął zawleczkę spustu gaśnicy. Zawisła mu na kciuku. Nic więcej nie mógł zrobić. Radio już nie grało, strzaskany akumulator musiał spuścić płyn.
– Tutaj! Tutaj! – usłyszał krzyki na zewnątrz. – O żesz… Szlag!
Jak długo był nieprzytomny? Znowu krzyki:
– Dawaj nożyce! Tutaj!
Nożyce? Ratownicy drogowi. Był nieprzytomny przynajmniej pół godziny. Dwadzieścia minut? Piętnaście? Nie mogli szybciej dotrzeć na miejsce. A może… Trach! Usłyszał głośny trzask.
– Żyje pan?
Co za idiotyczne pytanie.
– Wyciągnijcie mnie – równie idiotyczna odpowiedź.
– Proszę płytko oddychać! Proszę wykonywać polecenia.
Trach!
– Proszę rozluźnić mięśnie. Proszę się nie bać. Zaraz pana wyciągniemy.
Trach! Blacha poddawała się naciskowi stalowych ramion pneumatycznego rozwieracza.
– Wszystko w porządku. Wszystko jest w najlepszym porządku – widział już hełm ratownika, który recytował zdania zapisane w swojej instrukcji. – Proszę rozluźnić mięśnie, proszę się nie bać, już jesteśmy. Zaraz pana wyciągniemy! Proszę współpracować. Proszę nie zasypiać.
Kto, kurwa, pisze im te teksty?! Jakiś stary spec od BHP?
Trach! Nożyce cofnęły się poza zasięg wzroku. Poczuł, jak kilka rąk usiłuje go objąć. Blask pomarańczowego, chemicznego światła zmniejszył się nieco. Ktoś założył mu kołnierz ortopedyczny, przecięto pasy. Zaczęli go wyciągać. Bał się bólu, ale właściwie nie poczuł niczego poza naciskiem dłoni.
– Jeeeeezu, chyba cały – rzucił ktoś z boku.
– Już w porządku. Już w porządku – położono go na poboczu. Facet w białym kitlu zrobił mu zastrzyk. – Proszę się nie ruszać.
Na moment oślepiła go mała laryngologiczna latarka. Potem nowe ukłucie, tym razem w dłoń.
– Założyliśmy panu wenflon. Proszę się nie ruszać, proszę współpracować.
Ktoś zabrał się za jego koszulę. Dwa sprawne cięcia i kłąb zakrwawionego materiału poszybował gdzieś w bok. Wasilewski podniósł się na łokciach. Czuł się dobrze. Czuł się jak młody bóg. Jezu, co ta adrenalina robi z człowiekiem…
– Proszę leżeć. Proszę współpracować – powiedział lekarz z pogotowia.
– Nic mi nie jest.
– Dobra, dobra… Widziałem już faceta, który uciekał przez pole tak szybko, że nie mogliśmy go dogonić. Niby nic – lekarz uśmiechnął się lekko – tyle, że wcześniej urwało mu prawą stopę.
Wasilewski również się uśmiechnął.
– Nic mi nie jest – powtórzył.
– No, zasadniczo nic – zgodził się lekarz. – Tyle, że… W szoku można nawet latać bez skrzydeł.
Dwóch sanitariuszy przyniosło nosze. Unieruchomiono go pasami i zapakowano do karetki. Na szczęście był cholerny środek nocy, nie musieli włączać syreny. Dopiero w tej chwili Wasilewski uprzytomnił sobie, że nawet nie widział miejsca wypadku. Zerknął na siedzącego tuż obok pielęgniarza.
– Ile się zderzyło?
Tamten pokręcił głową i nachylił się nad leżącym.
– Siedemnaście! – uśmiechnął się lekko. – Będziesz pan w telewizji!
– Ostro?
– Uuuuuuuuu – pielęgniarz machnął ręką. – Pan żeś w tego TIR-a przypieprzył, ale w przednie koło. Dziecko szczęścia, kurde. Dwóch następnych wjechało pod TIR-a. Ścięło im kabiny i mogiła. Potem Merc w pana i on osłonił…
– Przed czym?
– Następna z tyłu była ciężarówka – pielęgniarz wykonał odżegnujący gest. – Siedmiu – przeciągnął sobie palcem po szyi i mrugnął porozumiewawczo. – Wiem na pewno. Reszta ranna, mniej lub bardziej. A co potem, to się zobaczy – włożył palec do ust i podłubał w zębie. – Pan to jesteś, szlag, dziecko szczęścia. Ratownicy wyjmowali pana jak sardynkę z puszki.
Wasilewski usiłował sięgnąć do kieszeni, ale pasy skutecznie to uniemożliwiały.
– W kieszeni spodni mam telefon – nie mógł nawet wskazać brodą. – Mógłby pan zadzwonić do tych od assistance? Numer jest przyklejony pod wyświetlaczem.
– Pewnie – ostrożnie wyjął telefon z kieszeni i wystukał numer. Operator zgłosił się natychmiast. Pielęgniarz rozmawiał przez chwilę, opisując sytuację, potem zerknął na Wasilewskiego. – On mówi – wskazał na wyświetlacz telefonu – że z samochodem OK. Ściągną go z szosy i wypełnią wszystkie papiery z ubezpieczenia. Pyta, czy przyjechać do pana.