– Przyjechać.
– Dobra. Tak mu powiem.
Wasilewskiego zawieziono do szpitala w Legnicy. Leżał na noszach w izbie przyjęć, wśród mniej lub bardziej rannych. Jako „mało poszkodowanego” wyznaczono go w kolejce do obsługi jako ostatniego. No, może przedostatniego. Za nim była jeszcze mała dziewczynka, tuląca się do pluszowego misia. Wypadła z jakiegoś samochodu i miała niewielkie otarcia na plecach. Chlipała, bo nie wiedziała, co się stało z rodzicami. Sądząc po wyglądzie pozostałych ludzi na noszach, mogło być z nimi nie najlepiej.
Wasilewski wariował z nudów. Poza siostrą, która pobrała mu krew do analizy, nie pojawił się nikt inny. Lekarze byli zajęci przy ciężkich przypadkach. Przypięty pasami, unieruchomiony kołnierzem ortopedycznym, o mało nie zaczął wyć, czekając na dzień sądu ostatecznego. Strasznie chciało mu się palić. Na szczęście pojawił się miejscowy reprezentant jego assistance.
– Ja cię… – w pierwszej chwili zachował się niezbyt profesjonalnie, widząc wokół ciała na noszach. – Niech pan tu nie umiera! – szybko powrócił do zawodowego, uprzejmego tonu. – Zaraz załatwię karetkę i zawieziemy pana do Wrocławia! Niech pan tu nie umiera. Błagam!
Karetkę udało się załatwić w pięć minut. Wieziono go boczną drogą, przez Kąty Wrocławskie. Strasznie trzęsło, ale szybko dotarli do miasta. Pojechali do Szpitala Czterdziestolecia na Kamińskiego. Tu już było trochę bardziej profesjonalnie. Błyskawicznie pobrano mu krew, potem rentgen, klatka piersiowa, szyja, kręgosłup. Tomograf. Mózg. Podobno OK. Młody lekarz, w towarzystwie stażysty Murzyna, obejrzał go dokładnie. Wreszcie zdjęto mu ten pieprzony plastikowy kołnierz i położono na stole. Siostra w lśniąco białym kitlu oblała mu prawą dłoń spirytusem, i to w takiej ilości, że o mało nie rozkaszlał się od odoru. Nowy zastrzyk. A potem chirurg w kilka sekund wyjął mu z nadgarstka odłamek metalu, wielkości może raptem dwóch milimetrów.
– Pan to jest chyba w czepku urodzony – lekarz zdjął maskę i zerknął na malutki kawałek metalu, trzymany w pęsecie. – Operacja skończona, a pacjent jeszcze żyje… To już drugi raz w tym roku tak mi się udało.
Wasilewski ryknął śmiechem. Boże, ta jego ukochana cywilizacja znowu się o niego upomniała! Znowu był w miejscu dobrze zorganizowanym, dobrze wyposażonym we wszelkie środki techniczne, dobrze poinformowanym. Był w miejscu, w którym zatrudniano wyłącznie fachowców.
– Niech pan zejdzie z tego stołu – powiedział lekarz. – Bo mi pan jeszcze odleżyn dostanie.
– Czy mogę… – z ulgą oparł stopy na podłodze. – Czy mógłbym, jakby to powiedzieć, „nie pozostawać do rana na obserwacji”?
– Mógłby pan, na własną prośbę. Dam panu radę: niech pan wezwie taksówkę, każe kierowcy kupić pół litra i jedzie uwalić się na amen, prosto do domu. Zasadniczo lekarz nie powinien wydawać takich instrukcji, ale…
– Rozumiem – Wasilewski dopiero teraz mógł zerknąć na swój nagi tors. – Dostanę jakiś koc?
Głupio byłoby paradować po mieście w samych spodniach, a jego pocięta, zakrwawiona koszula leżała gdzieś w krzakach, niedaleko Legnicy. Dostał stary, sprany do osnowy kitel i tampon, mimo że krew nie ciekła mu już z nosa. Ktoś wepchnął mu do kieszeni wypełniony formularz przyjęcia na ostry dyżur, kazano podpisać jakiś papier. Wreszcie mógł wyjść w ciepłą noc i zapalić papierosa. Wezwał przez telefon taksówkę, pamiętając o zamówieniu u taryfiarza połówki Żubrówki. Cały się trząsł, chwilami odpływał…
Notoryczne wysiadywanie po nocach przestało być problemem dokładnie w chwili, gdy się z tym wreszcie pogodził. Budził się o trzeciej, czwartej, piątej, i nie mógł zasnąć. Cholera wie, czy to nerwica, czy starość… Nie był w końcu taki stary – czterdzieści lat nie wyrok. Najpierw mu to przeszkadzało, potem już nie. Pogodził się z tym zjawiskiem i od razu, zamiast utrudnieniem, stało się ono, przynajmniej w pewnym sensie, „esencją” jego życia. W lecie bywało bardzo przyjemnie, w zimie różnie. W lecie mógł obserwować wczesny wschód słońca, mógł pić w znośnej temperaturze, mógł wreszcie wyjść z domu i poznawać ludzi, którzy mają ten sam problem. Dziwne postacie ze snu, krążące w różnych niesamowitych miejscach, w ciemnościach i szarościach przedświtu, w pierwszych promieniach letniego słońca, które pojawia się o czwartej na kompletnie opustoszałych ulicach miasta. Nie chodzi bynajmniej o policjantów, strażników miejskich, czy choćby śmieciarzy, którzy tylko wtedy mogli sprawnie opróżnić kubły – potem korki uniemożliwiały im pracę. Poznał kilku dostawców, na przykład pana Mietka, któremu parę razy pomógł wyładować skrzynki z chlebem, a który uraczył go za to całą serią anegdot dotyczących „życia po życiu” – tak profesjonaliści określają godziny przed świtem. Obserwował tajemnicze osoby, snujące się w dziwnej, onirycznej atmosferze po naprawdę pustym mieście. W czasie, gdy ludzie stawali się podejrzanie uprzejmi, współczujący, gotowi do współpracy i rozmowy, gdy można ich poznać, można im pomóc lub… zrobić wiele dziwnych rzeczy. Parę razy zdarzyło mu się nie obudzić o trzeciej, nastawiał więc budzik i przed świtem ruszał w miasto. Ten samotny świat intrygował go coraz bardziej. Spotkał faceta ładującego kontenery z piwem na zaplecze sklepu, zaczęli rozmawiać. Wypili parę piw, siedząc na murku przy sklepie. Dziwny czas przed świtem… Gdyby spróbował zrobić to samo o godzinie siódmej, zostałby zbluzgany… i to w najlepszym razie. Kiedy indziej wszedł do restauracji. Widział słaniający się na nogach personel, klnący, że musi siedzieć po nocy, bo paru pijanym ważniakom nie chce się wyjść i oni, biedni, muszą sterczeć na posterunkach mimo kompletnie idiotycznej pory. Podszedł do kelnera z zapuchniętymi z niewyspania oczami i powiedział:
– Stary, muszę coś zjeść (bez żadnego tłumaczenia, bez żadnych usprawiedliwień w rodzaju: „Żona wyjechała i jestem głodny”, „Nie mogę spać, bo mną telepie”, ani nic w tym rodzaju).
Dostał. Poklepano go po ramieniu, nie kazano płacić, nawet przysiedli się i pogadali.
Ciekawe, czy odważyłby się złożyć tę samą propozycję o siódmej, jeśli, oczywiście, znalazłby o siódmej jakąś jeszcze czynną restaurację. Miał wrażenie, że o siódmej dostałby w łeb za te same słowa, które o czwartej powodowały coś zupełnie innego.
Często zastanawiał się, co takiego jest w tym dziwnym, opustoszałym, nocnym mieście, co sprawiało, że ludzie, których spotykał, uznawali go nagle za „swojego”, za członka ich specjalnej wspólnoty, tajnego klanu, za kogoś wyróżnionego. Dlaczego sprzedawca, doglądający wyładunku nowych towarów do swojego sklepu, poświęcił mu o piątej całe pół godziny, a po ósmej mógł mieć co najwyżej zawodowy, obojętny uśmiech? Zastanawiał się, dlaczego przed świtem wszyscy są dla ludzi ludźmi, a potem już tylko bezosobowym tłumem. Za dużo ludzi? Czy może to jakieś resztki atawizmów z czasów jaskiń? „W nocy musimy się trzymać razem, żeby przeżyć, a w dzień – wiadomo… Wtedy już można walnąć w łeb i złożyć malutki donosik”. Nie wiedział, ku której teorii skłania się bardziej. Może jednak wielka liczba? Moralność oblężonego mrowiska? Już Gombrowicz pisał, że nie można ogarnąć umysłem zbyt wielkich liczb. Człowiek idący plażą, widząc jednego przewróconego na plecy żuczka, pomoże mu stanąć na nogi, lecz kilkaset żuczków w potrzebie minie obojętnie. A widząc kilka tysięcy żuczków… Widząc kilka tysięcy żuczków, zacznie je deptać. Czy to samo jest w mieście? Dlaczego, zanim jeszcze tłum wylegnie na ulice, człowiek jest traktowany jak swój, jak rodzina, a potem jak wróg, agresor, żołnierz obcej armii?
Coś dziwnego działo się z jego psychiką. Przypominało to magiczny świat „Xięgi Bałwochwalczej” Schulza. Tajemnicze zjawiska, jakby spoza realnego świata, dziwni ludzie, jakieś niesamowite myśli w głowie…
A potem wstawało słońce i nagle, po upływie dość krótkiego czasu, znowu zamieniał się w istotę skończenie logiczną. Co jeszcze przygotować na dzisiejsze spotkania? Czy mam w baku dostatecznie dużo benzyny, żeby załatwić wszystkie zaplanowane sprawy? Czy o niczym nie zapomniałem? Gdzie jest kartka z telefonem, pod który mam zadzwonić w interesach? Czy… czy… Czy jutro też będzie noc?