Będzie, będzie – uspokajał sam siebie. Wszyscy wkurwiający go ludzie zamienią się znowu w „swoich”, w członków jego klanu. W braci, gotowych stanąć za plecami, by chronić w potrzebie, którzy, jeśli tylko nie zasną, będą mu bardzo sprzyjać.
Wspomnienia o wypadku zatarły się już w jego pamięci. Zmienił mieszkanie, kazał sekretarce skorzystać z oferty pierwszego lepszego biura wynajmu i przeprowadził się, nawet nie wiedząc wcześniej, gdzie dokładnie leżą Karłowice, które odtąd będą jego domem. Chciał kupić meble przez internet, ale nie znalazł nic ciekawego, więc wynajął architekta i dekoratora wnętrz. W dwa dni miał wszystko gotowe. Zresztą i tak prawie nie będzie tam mieszkał. Źle się czuł w jakichkolwiek wnętrzach.
Stał właśnie w kolejce na stacji benzynowej ESSO, trzymając w ręce piwo. Ziewał, bo nagle zachciało mu się spać. Sięgnął po telefon i zadzwonił do swojej sekretarki. Odebrała ledwie przytomna, musiał wyrwać ją ze snu.
– Słuchaj, kup mi jakiś samochód.
– A jaki, szefie? – ziewnęła bardziej rozdzierająco niż on.
– Jakikolwiek. Wejdź do pierwszego lepszego salonu i kup, co mają na składzie. Byle nas tylko było na to stać.
Rozłączył się, bo pracownik obsługi właśnie wymierzył w niego laserem, chcąc odczytać kod kreskowy. Nie miał nawet głupich trzech złotych w kieszeni, zapłacił więc kartą kredytową, ale o drugiej w nocy nie spowodowało to niczyich komentarzy. Wyszedł na wały przeciwpowodziowe. Sekretarka oddzwoniła po jakichś dwudziestu minutach, informując, że ma kolegę, dilera samochodów, i on proponuje czarne alfa romeo, dwudrzwiowe, sportowe, na wyjątkowych warunkach. Chociaż sekretarka Wasilewskiego była już przyzwyczajona do ekstrawagancji szefa, tym razem musiał ją nieźle zszokować, skoro budziła po nocy swoich znajomych.
– Stać nas? – spytał.
– Uch, szefie… Stać nas na merca, jeśli pan go chce.
– Dobrze. Niech będzie ta alfa. Tylko jutro rano ma stać na parkingu.
– Nie ma sprawy, będzie.
Rozłączył się, usiadł na ławce i otworzył puszkę piwa. Wały przeciwpowodziowe oddzielał od miasta kanał prowadzący do stoczni rzecznej, ostatnio raczej nieużywany. Z przodu miał wspaniały widok na morze trzcin, oświetlonych przez sodówki Leclerca, z tyłu nurt rzeki, rozświetlony reflektorami płynących do śluzy barek. Do prawego ucha włożył słuchawkę radia, zapalił papierosa. Biedni rosyjscy marynarze umierali właśnie w skorupie swojego okrętu podwodnego, który zatonął gdzieś tam, w zimnej wodzie; wokół tragedii nabrzmiewały różne głupie, polityczne zabiegi. Wasilewski zaciągnął się głęboko. Było mu ciepło i przyjemnie, tylko komary zaczynały ciąć coraz natrętniej. Wyjął z kieszeni opakowanie OFF-u. Szybko wygrał przeciwlotniczą batalię – spray działał niezawodnie.
Z prawej zauważył coś niecodziennego. Człowiek w garniturze na wałach o trzeciej w nocy? I w dodatku świecący sobie latarką? Czegoś takiego nigdy dotąd nie widział. Facet miał dokładnie sprecyzowany cel swojej marszruty. Podszedł wprost do ławki.
– Pan Wasilewski? – spytał. Pokazał swoją legitymację z pieczątkami, znakami holograficznymi i wszystkimi innymi bajerami. – Alek Mierzwa, Centralne Biuro Śledcze.
– Dzięki Bogu – uśmiechnął się Wasilewski. – Już myślałem, że walnie mnie pan kijem baseballowym i zabierze telefon.
Tamten uśmiechnął się również. Bez zaproszenia usiadł obok i zgasił latarkę.
– Przepraszam, że niepokoję o tak dziwnej porze. Szczególnie w takim miejscu.
– Proszę się nie krępować.
– Pan, widzę, jak zwykle nie śpi.
Wasilewski wzruszył ramionami.
– Jak zwykle? Jestem aż tak ważną osobą, że ktoś mnie śledzi?
Mierzwa machnął ręką, potem lekko przygryzł wargi.
– Wie pan – zerknął w bok. – Z reguły jest tak, że prowadząc śledztwo wzywa się podejrzanego do biura, wypytuje, przedstawia dowody i… – zawiesił głos.
– Ach, rozumiem – Wasilewski poczuł lekkie ukłucie niepokoju. – Miałem wtedy, na autostradzie, powyżej sto sześćdziesiąt na liczniku? I tym zajmuje się Centralne Biuro Śledcze?
Mierzwa uśmiechnął się wyrozumiale.
– Pozwoli pan, że opowiem mu krótką historię?
– Proszę.
– Pewien człowiek prowadził auto na autostradzie, z dużą szybkością, choć to dla mnie osobiście nieistotne, w stronę Zgorzelca. W pobliżu Legnicy uderzył w przednie koło TIR-a.
– Hm, aluzju poniał – przerwał mu Wasilewski. – Ale gdzie ta zbrodnia? Co najwyżej czeka mnie kolegium.
– Pana? – spytał Mierzwa.
– Nie rozumiem?
Policjant potrząsnął głową.
– Tym człowiekiem był Robert Daroń.
Wasilewski wzruszył ramionami. Sytuacja wydawała się być coraz bardziej nierealna.
– Proszę?
– Dobrze. Powiedzmy inaczej: pewien człowiek zderzył się z TIR-em. Ratownicy wyjęli go z pojazdu, lekarz z pogotowia rozciął zakrwawioną koszulę i odrzucił ją gdzieś na pobocze. Pielęgniarz z karetki wezwał assistance. Faceta przewieziono do szpitala w Legnicy, gdzie pobrano mu krew. Przyjechał miejscowy reprezentant assistance i z jego inicjatywy przewieziono ofiarę wypadku karetką do Wrocławia. W Szpitalu Czterdziestolecia najpierw pobrano mu krew do badania, w takich okolicznościach normą są dwie ekspertyzy. Pierwsza ma na celu stwierdzenie, czy kierowca był trzeźwy, druga to określenie grupy krwi, na wypadek, gdyby potrzebna była transfuzja podczas ewentualnej operacji.
– Do czego pan zmierza?
– Otóż kopie wyników każdego badania trafiają na biurko oficera policji drogowej, który zajmuje się ustalaniem przyczyn wypadku. I… – Mierzwa zawiesił głos. – Oficer z Legnicy dostał następujące dane: pacjent z Legnicy miał grupę krwi AB Rh plus, pacjent z Wrocławia ma grupę 0 Rh minus…
– Bzdura. Ktoś po prostu pomylił probówki.
– Oczywiście, to było jego pierwsze skojarzenie. Sprawdził karty w obu szpitalach i… pojechał na miejsce wypadku. Odnalazł zakrwawioną koszulę i oddał na dodatkowe badania. Wynik: grupa AB Rh plus.
– Co pan chce przez to powiedzieć?
Mierzwa znowu się uśmiechnął.
– W tej sytuacji pierwsze podejrzenie jest proste. Pan Daroń, zachlany w trupa, prowadził samochód. Po wypadku spanikował i wezwał assistance, żeby uniknąć badań w Legnicy. W pijanym widzie mógł nie zauważyć, że krew pobrano mu już w pierwszym szpitalu. Po drodze zatelefonował do kolegi Wasilewskiego i poprosił, żeby ten podstawił się do badania we Wrocławiu. Rzecz dałaby się załatwić przy minimalnych łapówkach.
– Co pan sugeruje? O czym pan w ogóle mówi?!
Mierzwa wzruszył ramionami.
– Mówię o tym, że ta hipoteza to kompletna bzdura – znowu spojrzał badawczo. – Obydwa wyniki badania krwi, legnicki i wrocławski, stwierdzają jasno, że zarówno pan Daroń, jak i pan Wasilewski byli trzeźwi jak, nie przymierzając, świnie.
– Jezuuuu… Mam wrażenie, że każdy może przyjść, usiąść tu na ławeczce i prawić bajędy…
– Każdy może. Owszem – Mierzwa przygładził włosy. – Problem w tym, że oficer z drogówki to mój kolega. Rozmawialiśmy o tym przypadku i… Wie pan – zmienił temat. – Samochód, który brał udział w wypadku, był zarejestrowany na pana Daronia. Sprawdziłem odciski palców na kierownicy i na kluczykach. Nie wiem czyje są, bo nie mamy jego odcisków w kartotece, ale na pewno nie są pańskie.
– A skąd macie moje? – Wasilewski dał się zaskoczyć.
– Z puszki, takiej jak ta – Mierzwa wskazał blachę po piwie, rzuconą w trawę. – Podjęliśmy podobną kilka dni temu.
– Jestem śledzony?
– Był pan. Następna hipoteza, która zalęgła się tym razem w mojej głowie, była taka, że sprytnie zamordował pan Roberta Daronia i…
– Jezus. Jezus – Wasilewski ukrył twarz w dłoniach. – Takich bzdur nie słyszałem od dawna – urwał nagle i podniósł głowę. – Czy to oznacza dla mnie kłopoty?
– To oznaczałoby dla pana wielkie kłopoty – Mierzwa spojrzał z cieniem uśmiechu – gdybyśmy odnaleźli ciało pana Daronia. Ale… Coś mi się tak wydaje, że nie odnajdziemy go nigdy.
Wasilewski milczał, gniotąc palce. Miał wrażenie, że szybuje gdzieś wysoko nad oceanem bezsensu, jednak oficer, który siedział obok niego na ławce nie wyglądał na kogoś, kto wierzy w ocean bezsensu. Wyglądał wrednie trzeźwo.