Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Policja, która szalała w mieście, po jednym telefonie przestała szaleć. Zaczęła zbierać się do skoku. Do jednego miażdżącego uderzenia. Tak, jak myśliwy, widząc zwierzynę, uspokaja się i zaczyna planować. Tak jak snajper przed strzałem wstrzymuje oddech.

Policja zamierzała zadać komuś trudny do odbicia, wyjątkowo ciężki cios.

Ludzie zebrali się przy bunkrze położonym na ulicy Miłej. Ale piękna nazwa. To była ulica Miła. Po prostu Miła.

Trzech mężczyzn, którzy wyszli z bunkra, namierzono i zidentyfikowano od razu, opierając się na informacjach uzyskanych przez telefon. Naprzeciw nich stanął tylko jeden człowiek. Wielki, zwalisty, bardzo zły.

– Policja – powiedział. – Jesteście aresztowani.

– I co ty mi możesz zrobić, pętaku? – zapytał najstarszy z mężczyzn. – Wiesz, z kim ja mam powiązania? Wiesz, kto finansuje moje sprawy? I czerpie z tego korzyści?

– Nie jestem pętakiem – odpowiedział spokojnie Big Boss. – Jestem szefem Wojewódzkiej Komendy Policji we Wrocławiu.

Pokazał legitymację. Nie był zdenerwowany w najmniejszym stopniu.

– Och, cóż za zaszczyt! Alfonsów też aresztujesz osobiście?

– Odczytam panom wasze prawa.

– Słuchaj, gnojku! Ja stoję troszeczkę wyżej niż ty. Daj mi chociaż jeden argument na to, żebym w ogóle z tobą rozmawiał.

Big Boss uśmiechnął się uprzejmie.

– Chcesz mieć argument? – spytał. – Okej – krzyknął trochę głośniej: – Marek!

Z bramy wyszedł Hofman z Glauberytem w dłoni i zgranymi już przyrządami celowniczymi.

– To jest właśnie mój argument – Big Boss wzruszył ramionami. – Wokół mam trochę więcej argumentów, poukrywanych w oknach. Ale pan chciał zobaczyć tylko jeden.

– Słuchaj, gościu…

– Nie będę słuchał. Odczytam panom wasze prawa. Resztę powiecie w prokuraturze.

– Nie wiesz, z kim zadzierasz! – mężczyzna popełnił błąd i sięgnął do kieszeni marynarki. Prawdopodobnie po telefon.

Big Boss potrafił to jednak wykorzystać.

– On ma broń!!! – wrzasnął.

Hofman zastrzelił go, trafiając idealnie w czoło. Drugi mężczyzna wykonał gwałtowny ruch i Hofman zastrzelił go trzema pociskami. Niezgrane przyrządy celownicze, tu tkwił problem.

Trzeci, najmłodszy, był najbardziej sprytny. Runął w tył, za załom muru. I cholera, być może by mu się udało, bo policjanci w oknach nie przewidzieli wszystkiego – mieli za mało czasu na przygotowanie akcji – gdyby mężczyzna nie popełnił największego błędu w swoim życiu. Zlekceważył staruszka, który stał pod ścianą i okropnie cuchnął czosnkiem.

A trzeba było go nie lekceważyć. Nie można lekceważyć Dariusza Tomeckiego – to się nigdy nie opłaca.

Tomecki tylko zerknął na leżące ciało i wyjął z papierowej torby kanapkę z jajkami. Cholera, no smakowały mu po prostu!

Hofman podszedł do Matysika z wycelowanym w niego Glauberytem. Oficer Wojska Polskiego uśmiechnął się lekko.

– Teraz ja? – nie sięgał do kabury. Być może takie rozwiązanie podobało mu się nawet bardziej. W jego oczach węża nie widać było nawet cienia strachu.

– Zabijałeś ludzi, skurwysynu. A ja jestem policjantem. Jestem po to, żeby ich chronić! Przed tobą.

„Pyskówka” chichotała, siedząc pod ścianą. Big Boss zwoływał ludzi. Rozgardiasz rósł.

– Zabijałem – odparł spokojnie Matysik. Bez cienia strachu. Dwa węże patrzyły na siebie. – Robiłem to dla dobra państwa. Po to, żeby nie powtórzył się rok 1939. Nie zabijałem dla przyjemności.

– Right or wrong, my country. Definicja szowinizmu. Nie zgadzam się z tobą.

– To strzelaj.

– Nie zgadzam się z tym!

– Dobrze. Ale uwierz mi tylko w to. Zabijałem z przekonania, nie dla przyjemności.

– Nie wierzę ci – Hofman nagle opuścił wycelowany w głowę oficera pistolet maszynowy. – Ja to wiem.

Odwrócił się i zaczął iść wzdłuż ulicy. Tak zaskoczył tym Matysika, że ten ledwie zdołał wydukać:

– Skąd wiesz?

– Byłem tam – Hofman odwrócił się na chwilę. – Wtedy, w Pieczyskach.

– Chryste… Wiedziałem, że znam twoje oczy. To naprawdę ty?

Trzydzieści lat wcześniej w Pieczyskach Felicjan Matysik odchylił ręką gałęzie. W drugiej miał maszynowego Raka ze zgranymi przyrządami celowniczymi. Palec na spuście.

Ale nie mógł. Cały drżał.

– Chłopcze! Dotykałeś szarej trawy?

„Prawie pięcioletni” Marek Hofman otworzył zaciśnięte ze strachu oczy.

– Nie, proszę pana.

Matysik ciężko dyszał. Widać było, że jest bliski wymiotów.

– Chryste! Boże, Boże… To uciekaj!

– Tak, proszę pana.

– Uciekaj! I nic nikomu nie mów!

Marek zerwał się i zaczął biec. Płakał ze strachu. Trafił w drzewo i nabił się na ułamaną gałąź, co mogło wyglądać na ranę postrzałową. A potem krzyczał: „Oni mieli rury! Oni mieli rury, które wychodziły z ust!”.

Miał wyjątkowe szczęście.

Dorosły Marek Hofman szedł w kamizelce kuloodpornej, z pistoletem maszynowym w dłoni, jedną z ulic Wrocławia. Budził panikę wśród przechodniów. Był w szoku.

Przez cały czas matka mu powtarzała: „W Pieczyskach nie było kosmitów!”. Wyjmowała szybkę z fotografii dziadka i dawała mu do powąchania.

– Powiedz. Czy czujesz zapach szkła?

– Nie. Nic nie czuję.

– Tak jak nie ma zapachu szkła, tak samo nie było kosmitów w Pieczyskach. Nikt tam nie zabijał ludzi! To tylko urojenia.

Hofman, w kamizelce i z maszyną w ręce, podszedł do najbliższego przystanku tramwajowego. Ludzie zaczęli uciekać.

Ponieważ miał na dłoniach bojowe rękawiczki, walnął pięścią w szybę wiatrochronu. Podniósł jeden z kawałków szkła i powąchał.

Miało zapach! Teraz już czuł. Teraz już wiedział!

Teraz już sobie poradził.

Pogodził się ze wszystkimi koszmarami dzieciństwa.

Szkło ma zapach. Teraz już go czuł! I nie miało znaczenia, że jest w szoku – pogodził się ze sobą. Taki dziwny, ulotny moment, gdy wszystko wydawało się być w porządku. Gdy wybacza się samemu sobie.

Powąchał jeszcze raz ułamek w dłoni.

Pachniało! Teraz to czuł…

Matysik musiał go gonić, bo był zadyszany. Zdołał jednak powiedzieć:

– Uruchomili aparaturę. Nawet jak wyłączą, to i tak za pół roku pojawią się Efekty – nie mógł złapać oddechu. – Kto je będzie likwidował? – jeszcze jedna próba zaczerpnięcia powietrza. – Ty?

Ty?

BOMBA HEISENBERGA

„Ognistooka”, zwana przez żołnierzy „Latryną”, dotarła na szczyt wzgórza, zgrzytając gąsienicami, które miażdżyły drzewa, wiejskie chałupy, ryżowe zasiewy i wszelkie konstrukcje wzniesione przez człowieka w tym zapomnianym przez wszystkich kącie świata. Prawie dwustutonowa armata samobieżna Królewskich Sił Interwencyjnych zostawiała po sobie tylko szybko podchodzące wodą koleiny.

Wiśniowiecki otworzył właz i wystawił głowę na zewnątrz, przykładając do oczu lornetkę. Następne wzgórze było odległe o prawie trzy kilometry.

– Dobra, Juras – Wiśniowiecki zamienił lornetkę na dalmierz. – Seria rozpoznawcza!

– Się robi, szefie… – Giermek włączył podajnik przy masywnej ładownicy trzystumilimetrowego działa. – Ile?

– Daj im trzy.

„Ping, ping, ping”… To był jedyny dźwięk, który usłyszał Wiśniowiecki. Terminator w hełmie w odpowiednim momencie krótkimi trzaskami zwinął bębenki w jego uszach, by nie ogłuchł. Tego cuda techniki, zachowującego uszy w całości, nie miała kompania zabezpieczenia, otaczająca pancerne monstrum. Piechociarze w maskujących mundurach trzymali się za uszy, wymiotowali, krzyczeli coś, czego Wiśniowiecki, ze zwiniętymi bębenkami, i tak nie mógł usłyszeć.

Uniósł się na rękach i wygramolił na pancerny kadłub samobieżnego działa. Szlag! Pieprzony Tonkin, czy też Vietnam, jak nazywali ten kraj Amerykanie. Pieprzona, niepotrzebna wojna! Pieprzone ugłaskiwanie Niemców! Pieprzony upał! Pieprzony… a szlag… Ostatnio wszystko pieprzył. Podłączył się do zewnętrznego interkomu i włączył radio.

22
{"b":"100640","o":1}