Nikt nie mógł mu przeszkodzić. Wszyscy wokół spali.
Gusiew analizował całą swoją wiedzę o cmentarzach, którą przekazali mu koledzy z uniwersytetu. Cmentarze w średniowieczu najpierw były miejscami bezpiecznymi. Tam się chowało dobytek na wypadek najazdu; wystarczyło zawiesić co cenniejsze rzeczy w worku na drzewie… i już; najeźdźca często rezygnował. Potem cmentarze zamieniły się w miejsca spotkań towarzyskich, wręcz wypadało pokazywać się wśród trupów. To nic, że cuchnie (w tamtych czasach równie nieźle cuchnęło i w domach). Szacowne pary przechadzały się między świeżymi grobami, wśród stosów kości dyskutowano o sprawach światowych. Tam odbywały się jarmarki, czasem sądy, tam kryli się przestępcy, chcący uniknąć cywilnej odpowiedzialności. Salon i forum pośród gnijących szczątków, gdzie majordomusem był doświadczony grabarz, wskazujący „lepsze” kwartały, w których ziemia szybciej rozkładała ciała.
Potem jednak przyszła inna epoka. Cmentarze stawały się w umysłach ludzi groźne. Wymyślano najróżniejsze rzeczy: że cmentarz truje całe miasto, produkuje masy morowego powietrza, które krążą w postaci sunących po nocy chmur, zabijając przechodniów, wlewając się ukradkiem do piwnic, psując wino i zatruwając żywność. Takie chmury skażonego gazu potrafiły osaczać ludzi i zmieniać rzeczywistość. Sprawiały, że metal korodował, śniedział, a szkło się roztapiało…
Gdzie jest więc fałszywy cmentarz? To proste. Nie mogły go wyróżniać żadne krzyże, kaplice czy groby, ale skoro w tym świecie obowiązywały prawa snu, to po przekroczeniu Muru Marzeń wystarczyło obserwować zegarek.
Gusiew zatrzymał się dokładnie w momencie, gdy metalowa bransoleta błyskawicznie pokryła się śniedzią, a szkło pojedynczymi kroplami zaczęło kapać na tarczę. „Jestem na miejscu” – pomyślał i rozejrzał się wokół.
Ciągłe przeskoki nie pozwalały się skupić. Co prawda słyszał głos Pośrednika, ale jedynie strzępki, urywki wypowiadanych przezeń zdań. Nie mógł z tego sklecić całości. Ludzkość jest fałszerstwem (chyba – nie był pewien, czy dobrze zrozumiał), jest kartą wyciągniętą z rękawa przez kogoś, kto szachruje w zamierzchłej GRZE, prowadzonej od zarania czasu. Jest jak kości obciążone ołowiem, które pozwolą wygrać w boskiej szulerni temu, kto oszukuje w grze. To coś, co nie ma prawa istnieć, bo jest szwindlem; tyle tylko, że inni też wiedzą, co to Gra. Upiorna armia wciąż poddawana jest treningowi, i w pewnej chwili ludzkość zostanie wyciągnięta z rękawa…
Gubił się w tym. Nic nie rozumiał. Usiłował zadać kilka pytań, ale ciągłe przeskoki ze snu do jawy sprawiały, że docierały do niego jedynie strzępki słów, fragmenty urywków. Czy to właśnie jest zasada nieoznaczoności? Można skontaktować się z istotą, która nie jest człowiekiem, ale na tak krótką chwilę, że dalej pozostaje się w oparach niezrozumienia? Można skontaktować się i z Bogiem, i z Absolutem, z Naturą, ale na tak króciuteńką chwilkę, że ten kontakt umyka świadomej rejestracji?
Sam Gusiew wygrał więc czy przegrał? Jako pierwszy z tysięcy agentów dotarł do Pośrednika. Wygrał? Przegrał? Na pewno nic nie zrozumiał.
Wrócił do śpiącej Irki. Wziął ją na plecy i podczas kolejnych przeskoków zaniósł przed kościół Świętego Krzyża, a potem wsadził do pocisku kosmicznego. Dziewczyna obudziła się i, ciągle jeszcze niezbyt przytomna, mrugała zamglonymi oczami.
– Pozostań na zawsze małym chłopcem – szepnęła nagle. – Wtedy wiedziałeś… I teraz też wiesz. Pozostań…
Co niby miał wiedzieć? Wygrał czy przegrał? Po raz pierwszy w życiu nie miał pojęcia, jak zakończyła się gra. Czerwone światło diody pulsowało w kąciku lewego oka. Wskazał na górę.
– Tam będzie ci lepiej – powiedział z roztargnieniem.
Nurtowała go inna myśl. Wygrał czy przegrał?
Dotknął kciukiem przycisku startowego. Monstrualny silnik odpalił, momentalnie zabijając ich oboje.
Gusiew obudził się w realnym świecie. Dał znak, że w porządku. Trzeba kończyć.
Dietrich otworzył okno, zrywając uszczelniające taśmy, i zamknął zawór butli z gazem. Po chwili mogli już wyjść na pogrążony w mroku korytarz, jednak maski przeciwgazowe zdjęli dopiero na parkingu.
– I co?
– I co?!
Obydwoje, Dietrich i Irmina, podskoczyli do niego.
– Dotarłeś do Pośrednika?
– Tak.
– Powiedział ci coś?
– Tak.
Gusiew ziewnął.
– Słuchajcie, muszę iść się przespać – ziewnął jeszcze raz.
Wyrwał z notesu kartkę, nabazgrał coś, zrobił nieporadny rysunek i dał Ivanowi.
– Naprawdę, muszę zakotwiczyć w jakimś łóżku na parę godzin, zanim będę się nadawał do użytku.
Irmina zarzuciła mu ręce na szyję. Pocałowała go lekko. Potem mocniej.
– Jesteś strasznym pojebem, „Pułkowniku” – szepnęła mu do ucha – że się na to zdecydowałeś. Jesteś jak mały chłopczyk, który pójdzie grać o każdą stawkę na dowolnych warunkach – poczuł jej język na nosie. – Chcę żebyś taki pozostał na zawsze – pocałowała go jeszcze raz. – Nie doroślej, Gusiew. Nigdy.
– Odwiozę cię.
– Nie, w porządku – ruszył w stronę samochodu.
– Odwiozę cię, naprawdę.
– Nie, lepiej posprzątajcie tutaj.
Dietrich skończył pakować resztki uszczelniających taśm do wielkiego kartonowego pudła, potem zaczął demontować butle z gazem.
– Słuchaj – Irmina przysiadła na brzegu biurka. – Czy on znalazł Przejście?
Ivan przerwał odkręcanie śrub i odłożył narzędzia. Poklepał się po kieszeniach, wyjął paczkę papierosów, włożył jednego do ust. Potem popatrzył na małą karteczkę, którą dostał od przyjaciela.
– Tak – zapalił papierosa i zaciągnął się głęboko. – Jest szeroko otwarte.
„Pułkownik” Gusiew zahamował gwałtownie na przejściu dla pieszych i ziewnął szeroko, choć tak naprawdę wcale nie chciało mu się spać. Działo się coś dziwnego. W lewym oku pulsowało mu czerwone światełko. Dioda!!! – szarpnął się na siedzeniu, odruchowo dotykając skroni. Skóra była gładka. No tak, przecież dioda istniała tylko w realnym świecie… Zaraz! Przecież TERAZ jest w realnym świecie.
Zerknął w bok. To tylko zepsuty sygnalizator, zawieszony na kołyszącym się kablu, mrugał z innego pasa ruchu. Otarł pot z czoła. Gdy zmieniły się światła, ruszył ostro, by po chwili zaparkować pod szpitalem, gdzie robił wyniki. Wiedział, że kolega ma nocny dyżur.
Przepis o zakazie wstępu do budynków publicznych został już złagodzony, jednak spędził na bramce aż pięć minut, pokazując różne legitymacje i papiery. Potem ruszył w górę ciemnymi schodami, jednak gdzieś tak w połowie drugiego piętra zwątpił. Niby po co ma tam iść? Zatrzymał się, wyjął z kieszeni telefon i wystukał numer.
– Tak? – w słuchawce rozległ się zaspany głos.
– Cześć. Jak tam moje wyniki? Widziałeś już zdjęcia?
– Eeeeeeeeee…
– Aha. Rozumiem.
– Nie, nie! Czekaj. To jest… to jest…
– Rozrasta się?
– Mmmmmmm…
– Rozumiem.
– Nie, nie, czekaj. To…
– Powiedz coś po ludzku, jak lekarz lekarzowi. Bez ogródek.
– Rozrasta się.
– Szybko?
– Szybko.
– Co dalej?
– Przecież wiesz. Udar może nastąpić w każdej chwili. No, sam wiesz. Paraliż, roślinka…
– Kiedy?
– Boże… W każdej chwili. Dwa dni, tydzień, a może za piętnaście minut. Słuchaj, połóż się u mnie na oddziale. Dam ci izolatkę.
– Po co?
Gusiew przerwał połączenie. Odruchowo chciał schować telefon do kieszeni, ale uśmiechnął się i wrzucił go do kosza na śmieci. Czarny pies musiał się czaić tuż za winklem, bo podszedł cicho i oparł się łapami na ramionach „Pułkownika”.
– Cześć – powiedział czarny pies i polizał go po twarzy.
– Cześć. Jak leci?
– U mnie w porządku. A co u ciebie? – głos psa zmienił się w głos Anioła Śmierci. – Piętnaście minut? Zdaje się, że najbardziej nie chciałeś paraliżu albo zamiany w roślinkę. Piętnaście minut… Nie zdążysz dotrzeć do domu, do swojej ślicznej kolekcji broni, żeby strzelić sobie w łeb.