– Wiem. Te wszystkie świry atakują Poznań, bo to główna baza zaopatrzenia dla Wrocławia.
– Czemu Wrocław jest taki ważny?
– Z tych samych powodów, co tysiąc lat temu. To miasto na skrzyżowaniu szlaków Wschód – Zachód i Północ – Południe. Główny węzeł przemytniczy nowoczesnej Europy.
– No to co?
– To miasto utrzymuje całą Rzeczpospolitą.
– Aaaaa… To przemyt jest taki ważny?
– Zobaczysz. Zainteresuje cię Festung Breslau.
– Eeeeee… Bunkry, jak wszędzie. Beznadzieja, jak wszędzie.
Roześmiał się, tym razem głośno.
– Zobaczysz sama – mruknął.
Owinął się kocem i odszedł wysłać gołębia pocztowego z raportem opisującym wydarzenia dzisiejszego dnia. Aleksiej miał już przygotowanego i rozgrzanego ptaka, najpierw jednak dał mu malutką karteczkę, którą właśnie dostarczył gołąb z Wrocławia. Sądząc po niewyraźnym piśmie autorem musiał być osobiście generał Baryła. Wagner przebiegł wzrokiem kilka linijek tekstu i oniemiał.
„Andrzejku, nadziejus’, że masz w swoich łapskach tę głupią bladź z CIA, która udaje pułkownika Marines. W związku z nią mam dla tiebia specjalne zadanie. Jak dotrzesz do goroda, zagospodaruj jej wremia, żeby to wypadło naturalnie. Zaprowadź ją do swojego domu, do żony i rybionka. Przenocuj, pokaż piękne strony żyzni… Niech wymięknie przed wstrieczą ze mną. Doprowadź ją do płaczu. Ona jest oczeń ważna, więc się postaraj. Podpisano: Baryła, generał. Post scriptum: czy obcięliście jej włosy, świnie?”.
Dziwne zadanie… Doprowadzić „Czekoladę” do płaczu? To da się zrobić bardzo łatwo, ale… O co chodzi w tym wszystkim? Gestem przywołał Heiniego.
– Pilnuj Zuzi – szepnął i mrugnął porozumiewawczo.
Potem wrócił do Murzynki.
– „Czekolada”, musisz trzymać się mojego tyłka. Pewnie zaatakują nad ranem, więc wykop sobie dołek w piasku.
– „Czekolada”? – pani pułkownik, a właściwie agent CIA, wyjęła z plecaka składaną łopatkę i zaczęła kopać. – Wszyscy Polacy to pieprzeni rasiści!
– Pewnie. Jak zobaczę, że jesteś obrzezana, to będzie jeszcze gorzej.
Tym razem się roześmiała, ale śmiech zaraz zamarł jej w gardle. Wrzasnęła i odskoczyła na bok.
– W moim dołku jest czyjaś stopa!
Wagner ledwie zerknął na zbielałe kości. Walki o autobahnę trwały już prawie sto lat, więc raczej zdziwiłby się, gdyby pod warstwą piasku niczego nie było. Wyjął z raportówki płaską butelkę wódki.
– Masz, napij się.
Murzynka usiłowała zapanować nad nerwami.
– Zaraz – potrząsnęła głową, a potem wypuściła z torby swojego grzechotnika. – Muszę się wysikać.
– Sikaj tu – mruknął. – Koty na warcie nie przepuszczą węża, a jak miniesz linię posterunków bez niego, to stracisz swoje śliczne nóżki na pierwszej lepszej minie.
– Jak to… tutaj? Przy wszystkich?
– Boisz się, że zgwałci cię ta Czeszka? Spokojnie, ona jest już nawalona amfą po czubki uszu.
Zdjął nakrętkę i pociągnął łyk, uprzejmie nie patrząc w bok. Po chwili Murzynka podeszła do niego, usiadła obok i przytuliła się do jego ramienia.
– Wiesz… – westchnęła. – Tu z wami… jest jakoś tak… ciepło.
Była przekonywająca. Gdyby nie wiedział, że jest agentem, to może nawet dałby się zrobić na to „ciepło”. Grała nieźle. O co w tym wszystkim chodzi? Podał jej butelkę, pociągnęła wielki łyk.
– „Czekolada”…
– Co, rasisto?
– Masz ochotę na jakąś małą przytulankę?
Znowu westchnęła.
– No, może i mam – szepnęła. – Ale się wstydzę przy tych wszystkich ludziach.
Pociągnęła drugi łyk, właściwie haust. Potem oddała butelkę.
– Czemu to wszystko jest takie popieprzone?
Wagner wzniósł oczy ku niebu. Miał dość biadań na temat „Jak mogłoby być pięknie, gdyby nie cały ten szajs”. Najpierw był wiek pary i elektryczności, potem era atomu, potem wojna, amerykańska masakra pod Pekinem i chińska Bomba Szen. A potem znowu wiek pary. Tyle tylko, że tym razem to był już tylko wiek pary, bez elektryczności. Nikt nie wiedział, co to są szeny. Jakieś bakterie? Nanomechanizmy? Drobinki wywołujące promieniowanie jonizujące? Nie sposób tego stwierdzić bez prądu elektrycznego, napędzającego elektronowe mikroskopy. To coś, te pieprzone szeny, było wszędzie, w całej atmosferze na planecie Ziemia. I… zamieniało wszystkie izolatory w przewodniki. A to oznaczało powrót do pomysłów pana Watta, do pochodni oświetlających wnętrza bunkrów, do kopalń węgla kamiennego, do wojen prowadzonych przy pomocy armat i cekaemów.
Coś tam zostało z dawnych czasów, gdy ludzkość była bardziej rozwinięta. Ostały się zmiany genetyczne, odporność na klasyczne choroby, mała cząstka ultranowoczesnej chemii. Zostały bunkry z czasów wojny, pozwalające przeżyć tym, którzy nie zamienili się wcześniej w potwory. Pozostały zmiany klimatu, gigantyczne morza, które zabrały spore połacie lądu. Jeśli tylko udało się ujść przed zabiciem i zjedzeniem, to właściwie było całkiem fajnie – o ile odpowiadało Ci mieszkanie w którymś z betonowych schronów, rządzonych autokratycznie przez różnego rodzaju mafie.
Niektóre państwa zachowały strukturę organizacyjną, jak choćby te na dalekiej Północy, gdzie wydobywało się węgiel i produkowało stal, albo takie jak Polska, Marakesz, czy Unia Afrykańska, które żyły z przemytu na masową skalę i produkcji narkotyków. Były też luźne związki, jak Beduini i Arabowie, trudniące się ochroną karawan ciągnących przez pustynię ze śródziemnomorskiego wybrzeża na Północ i z powrotem, albo jak Kozacy i Tatarzy, którzy ochraniali szlaki na linii Wschód – Zachód.
Wagner nie wiedział, kiedy zasnął. Obudził go pojedynczy wystrzał i miauczenie kotów. Z trudem rozprostował obolały kark, oparty o brzuch śpiącej Murzynki. Tak jak przewidywał, mutanci atakowali przed świtem, ale była to akcja z góry skazana na porażkę. Odpowiednio wcześnie koty obudziły artylerzystów i cekaemistów, którzy zaczynali właśnie walić wokół ze swojej broni. Najemnicy strzelali race i po kilkudziesięciu sekundach Wrocław przysłał jakąś setkę pocisków wielkiego kalibru, które momentalnie spacyfikowały wszystko, co żyło w okolicznych piaskach. Wagner, ogłuszony eksplozjami, wypluwając piasek z ust wygrzebał się z dołka, ciągnąc za sobą Zuzię. Obydwoje klęli, usiłując coś usłyszeć albo dostrzec w burzy piaskowej, którą wywołały wrocławskie armaty. Zwierzęta instynktownie zbierały się przy swoich transporterach, generał Pawelec ściągał ludzi. Parszywy poranek.
Udało im się ruszyć dopiero pół godziny później, tym razem na szczęście bez niespodzianek. Monstrualny konwój najpierw wlókł się niemiłosiernie, a potem, gdy wjechali w krąg pierwszych umocnień, raptownie przyspieszył. Dymy z miejskich kominów przykrywały całą kopułę Fullera i Wrocław jawił się z daleka jako dziwny miraż, utkany z gęstej mgły.
Sue Kristy-Anderson wystawiła głowę z włazu.
– Wasz bunkier jest taki duży?
– Bunkier? – Wagner uśmiechnął się lekko. – You will see.
– What?
– Will see.
Usłyszeli syk hydraulicznych siłowników rozsuwających wrota tuneli. Najemnicy rozbijali tulejki z chemicznym światłem. Po chwili ogarnął ich mrok, rozświetlony jedynie słabymi ognikami. Zrobiło się trochę chłodniej. Wagner kazał Heiniemu poprowadzić transporter do bocznego kanału metra.
– Wysiadamy – zręcznie zeskoczył z pancernej burty.
– Muszę się zameldować.
– Spokojnie – przerwał jej, ściągając burnus przez głowę. – Najpierw prysznic – otworzył drzwi jednej z wielu kabin ukrytych w ścianie. – Chodź.
Murzynka zdjęła koszulę i wsunęła się do ciasnego wnętrza obok niego.
– Jakiś dziwny ten prysznic – powiedziała. – Gdzie jest dźwignia gazowa?
– Chcesz się myć gazem? – parsknął śmiechem. – Patrz – odkręcił kran.
Targnęła się w tył, zaskoczona strumieniem wody, który chlusnął jej na głowę.
– Jezu… Jezuuuuu… – wycierała oczy. – Macie tu aż tyle wody?!
Myjąc jej plecy wyjaśnił, że woda jest chemicznie oczyszczana we wtórnym obiegu. W tej samej, której teraz używali, kąpało się już pewnie parę tysięcy osób. Nie chciała uwierzyć, że ktoś może być aż tak bogaty, żeby robić sobie wodne prysznice. Najemnicy z kabin obok gwizdali i krzyczeli, że zaraz zobaczy lepsze cuda.