Wyraźnie się zdenerwował. Przygryzł wargi.
– Zoe, nie mam jak. Uwierz mi. To jednoosobowy stateczek, tak skonstruowany, że nie przeżyjesz nawet jednej setnej tej podróży… Zresztą, rozsmaruje cię już przy starcie.
– Nigdy nie polecę na Ziemię? – spytała.
Skrzywił się. Kucnął przed nią tak, żeby jej twarz znalazła się przynajmniej na wysokości jego ramienia.
– Nigdy, Zoe – westchnął. – Ty jako jednostka nigdy, ale twój gatunek, owszem. Po wielu, wielu latach lotów i ciężkiej pracy nad różnymi sprawami…
Znowu westchnął.
– Widzisz – powiedział cicho. – Po pierwsze, nie możesz lecieć na Ziemię, bo nie przeżyłabyś w tamtym klimacie. Plus dwadzieścia w skali Celsjusza zabiłoby cię momentalnie. A nie ma już Arktyki i Antarktyki, krain mrozu i lodu. Po drugie, żyjesz za krótko. Nie przeżyłabyś nawet drobnej części długiego lotu. Po trzecie, nie przeżyłabyś przeciążeń w moim małym stateczku. Sam start zrobiłby z ciebie krwawą plamę na ścianie.
Patrzyła na niego w skupieniu. Potem powiedziała:
– Ale sprowadzisz pomoc?
Znowu westchnął. Po raz trzeci. Najwyraźniej nie wiedział co powiedzieć.
– Kur… – przygryzł wargi. – Wiesz jak długo trwa lot? Sprowadzę pomoc. Ale ty tego na pewno nie dożyjesz. Boże, jak ci to wytłumaczyć? Aaaaaaa… To są koszmarne odległości. To są niewyobrażalne otchłanie. To są… Zresztą nie – zmienił zdanie. – Już wam pomogłem.
Wstał i zaczął chodzić po oblodzonym pomieszczeniu. W swojej grubej kurtce, szerokich, jakby napchanych czymś spodniach, ogromnych butach, z obłoczkami pary wydostającymi się z ust. Wyglądał jak niekształtny olbrzym.
– Wylądowaliście na planecie, gdzie nie ma nic poza wodą, lodem i jakimiś dziwnymi porostami. Do dna planetarnego oceanu jest średnio czterdzieści kilometrów. Nie da się więc pozyskiwać ani gleby, ani minerałów. Jedyne co pozwala przeżyć, to dryfy i te cholerne porosty. Na początku pomagała wam technologia. Potem jednak, gdy wyczerpywały się zapasy i technika już zawodziła, zaczęła się dziwna ewolucja. Przystosowaliście się do tych koszmarnych warunków. Na planecie nie ma żadnych zwierząt, nawet żadnych bakterii… Przepraszam, że tłumaczę tak chaotycznie. Zaczęła się dziwna ewolucja. Karłowacieliście, przystosowaliście się do mrozu, no i… – zerknął na nią. – Wiesz, nie za bardzo przypominasz człowieka. Zupełnie nie przypominasz – tym razem zerknął na swoje odbicie w lodowej ścianie na burcie Statku Przodków. – Nie przypominasz nawet Pigmeja. – Jesteś… – delikatnie dotknął jej skóry i lekko pogładził. – Jesteś… Aaa… Jesteś czymś cholernie innym, niż wzorzec człowieka wystawiony w Sevres – zażartował, ale nie zrozumiała. Za to Iza ryknęła śmiechem.
– Zamknij się! – Eddie krzyknął na Izę. Kobieta-fantom spoważniała, ale rzeczywiście była złośliwa. Mrugała do Zoe zza jego pleców, pokazując na połowę swojego uda, czyli na wysokość, do której dziewczyna mogła jej sięgnąć. Gdyby stanęła na palcach. Potem zaczęła gładzić swoją gładziutką, cieniutką skórę. I znowu mrugała.
– No i… – Eddie znowu kucnął. – Kanibalizm.
– Skąd wiesz? – spytała Zoe.
– Różne takie urządzenia z mojego statku obserwowały was trochę.
– Niczego nie widziałam.
– I raczej nie zobaczysz. Są bardzo małe. Ale mniejsza z tym – wstał po raz kolejny i zaczął krążyć od ściany do ściany. Najwyraźniej był zdenerwowany. – Mówiłem, że już wam pomogłem. W laboratorium zmieniłem genetycznie parę roślin i rozsiałem zarodniki. Już za rok pojawią się specjalne glony, pojawią się rośliny, które sięgną korzeniami czterdzieści kilometrów w głąb oceanu i będą pobierać minerały z dna. Będziecie mogli z nich korzystać. Robić narzędzia i łodzie ze zdrewniałych części, rozwijać cywilizację. One wszystkie są jadalne. Rozsiałem też przetrwalniki. Gdy pojawią się rośliny, to będą też żywiące się nimi zwierzęta. Będziecie mogli na nie polować, jeść, używać ich skór… Boże! Nie zamienię tej planety w rajski ogród. Ale już sprawiłem, że za rok będzie się nadawała do normalnego życia. Za kilka lat będzie tu całkiem znośnie.
– Umiesz to wszystko zrobić sam jeden? – Zoe patrzyła mu w oczy, co było dość trudne, bo ciągle chodził od ściany do ściany.
– Wiesz… technologia trochę się rozwinęła przez ostatnie parę tysięcy lat. Jesteśmy już prawie Bogami – przygryzł wargi. – Prawie. Bo nie potrafię cię cudownie przenieść na Ziemię i sprawić, żebyś mogła tam żyć. Choć… – zatrzymał się w swoim nerwowym krążeniu po oblodzonej powierzchni. – Choć i to dałoby się zrobić. Mógłbym i ciebie zmienić genetycznie. Tylko że wtedy… przestałabyś być sobą. Zresztą to i tak bez sensu. Mam malutki, jednoosobowy stateczek zwiadowczy, więc nie zmieścimy się.
Wyjął z kieszeni malutkie coś.
– Chcesz zobaczyć? – mruknął. – Łap.
Dotknęła ręką dziwnego przedmiotu… i nagle razem z Eddiem unieśli się w powietrze! Nie, nie wisiała na jego ręce, uczepiona całym ciężarem. Nie, po prostu sam dotyk wystarczył, żeby uniosła się, i teraz, razem z nim, szybowała w górę plątaniną korytarzy.
Izie natomiast wyrosły skrzydła, którymi machała powoli, a nad jej głową pojawiła się aureola. Spódniczka, bluzka i rajstopy zamieniły się w jakąś dziwną białą szatę. Lecąc, rozsiewała za sobą malutkie, szybko gasnące gwiazdki.
– Przestań się wygłupiać!!! – ryknął Eddie. – Dziewczynę mi stresujesz! Durny fantom…
Iza natychmiast powróciła do swojej poprzedniej postaci, ale dalej leciała obok nich, mimo że nie dotykała tego czegoś, co w cudowny sposób unosiło Zoe.
Iza dogadywała przez cały czas.
– Tylko przypadkiem nie włącz na statku silnika, bo ją rozsmaruje na ścianie – chichotała. – To będzie pierwszy przypadek w dziejach, gdy ktoś startuje stojąc przy konsoli, a nie siedząc w fotelu.
– No OK, źle się wyraziłem – warczał Eddie. – Rozsmaruje ją w fotelu. Zadowolona?
– No, masła to ona raczej nie przypomina, więc może pomówmy o implozji…
– Przestań. Stajesz się nudna.
– To po co mnie stworzyłeś? – Iza nagle przytuliła się do Zoe, choć ta niczego nie poczuła. – Boże, Boże, Boże… Ja nie mam ciała, nawet nie mogę implodować w fotelu. Czy wiesz, jakie to straszne?!
– Zamknij się, głupia. Komplikujesz i tak skomplikowaną sytuację.
– To dlaczego mnie nie wyłączysz, dupku? – Iza pokazała mu język. – Czyżbym naprawdę była częścią ciebie?
– Co? To naprawdę taki straszny los?
– Okropny – Iza wykrzywiła się. – Ja nie chcę, ja nie chcę!!! Wyłącz mnie, proszę!
– Wolisz nie istnieć?
– Pewnie. Przynajmniej nie będę musiała tańczyć na golasa, ani…
– Zamknij się!
„Coś jest nie tak!” – powiedział Uri w głowie Zoe. – „Obudziłem jednego z pradawnych Mistrzów. Tak starego, że ledwie mogę się z nim porozumieć. Chyba mówi, że powinnaś uciekać, dziewczyno”.
„Dlaczego?” – spytała Zoe również w umyśle.
„Stanie się coś strasznego. Temu mężczyźnie nie można ufać”.
„Dlaczego?” – powtórzyła Zoe.
„Nie wiem. Nie bardzo mogę zrozumieć starego Mistrza. Zbyt wiele nas dzieli”.
„Miałby mnie zabić? Skoro potrafi latać i sprawiać cuda? Ja dla niego nie jestem nawet tak ważna, jak obgryziony paznokieć”.
„On tu po coś przyleciał, dziecko”.
„Żeby mnie zabić?”.
W jej umyśle znowu obudziła się ta sama istota sprzed wieków, co poprzednio.
„Widzisz wstęgi kondensacyjne na niebie – powtórzyła – lepiej uciekaj. Pomoc z Ziemi mało prawdopodobna”.
„Przecież on przyleciał z Ziemi. Zamieni tę planetę w miejsce, w którym da się żyć!”.
„Prawdopodobnie tak. Ale po coś tu przyleciał. Po co?”.
„Szukali nas! Chce pomóc. Chce nas uratować”.
„A dlaczego przylecieliśmy na tę niegościnną planetę, dziecko?”.
„Nie wiem. Ale ty też nie wiesz. Nie można obudzić pierwszych Mistrzów, bo nawet ich nie rozumiemy!!!”.
„Właśnie, dziecko. A jakim cudem rozumiesz co on do ciebie mówi?”.
Zoe poczuła, że przyspiesza jej oddech.
– Rozmawiasz z kimś? – spytał Eddie. – Co chwilę zmienia ci się wyraz twarzy. A przecież telepatii nie ma w całym kosmosie.