Литмир - Электронная Библиотека
A
A

„Nie rozklejaj się” – powiedział w jej głowie Uri. – „Modlitwa, objawienie i… uciekaj”.

„I nie przesadzaj z tym objawieniem”.

„Akurat” – Zoe, choć głodna, nie zamierzała szybko opuszczać statku, którym jej praprzodkowie przybyli do tego świata. Zaczęła wspinać się po oblodzonych schodach, podążając przed siebie prawie na czworakach. Szybko udało jej się dotrzeć do otworu w bocznej ścianie, który wyglądał tak, jakby jakiś olbrzym monstrualną dłonią wyrwał kawał metalu. Chwyciła postrzępioną krawędź i szarpnęła z całej siły.

„Przestań” – powiedział Uri wewnątrz jej głowy. – „Skaleczysz się i będziesz miała kłopot”.

Przeszła do sali obok – tak jak wszystko na statku oblodzonej, o podłodze pochylonej pod sporym kątem. Znowu schody, tym razem spiralne. Boże, ile stopni do przejścia! Miała wrażenie, że będzie musiała wspinać się chyba z kilometr, a już po pokonaniu jednej trzeciej dystansu była porządnie zdyszana. Jej mięśnie nie nawykły do pokonywania takich przeszkód. Bolały ją uda i łydki. Szlag! Wiosłem mogła machać przez cały dzień, ale nie postępować krok za krokiem, wspinając się na jakieś niebotyczne wyżyny.

Na szczęście każda walka, nawet tak rozpaczliwa, ma swój koniec. Zoe, nie mogąc złapać oddechu, buchając na wszystkie strony kłębami pary, stanęła na wąskim podeście. Usiłowała nie patrzeć w dół, ale, oczywiście, przegrała z sobą i zerknęła. Mogła tego nie robić – trzęsła się, trzymając kurczowo śliskiej poręczy. Ostrożnie przeszła do następnego pomieszczenia. Tu było trochę jaśniej. Sople zwisające z sufitu zdawały się świecić albo fosforyzować.

Jakaś gigantyczna kobieta wyszła z sali obok. Zoe zamarła, tak zaskoczona, że dosłownie ją zatkało.

– I tu też niczego nie ma – mówiła do kogoś ukrytego za drzwiami. – Cały ten statek to tylko skorupa pokrytego lodem metalu… – odwróciła się bokiem. – Sprawdzę jeszcze tam, ale w tym grobie nie znajdziemy nawet pojedynczej drobinki DNA.

Zoe upadła na kolana, pochyliła głowę w wiernopoddańczym ukłonie. Usiłowała ożywić swój umysł, gdy olbrzymia kobieta znikła za załomem korytarza.

„Co to było? Co to było?!” – starała się obudzić kogoś z naprawdę zamierzchłych czasów. Zdołała dotrzeć do jakiejś dziwnej, tajemniczej istoty, śpiącej w jej głowie. „Hej, ty! Wiem, że ledwie mnie rozumiesz, ale powiedz co to było?!”.

„Kobieta w wieku jakichś dwudziestu lat, ubrana w przejrzystą koszulkę, spódniczkę i rajstopy… „.

Zoe nic nie rozumiała.

„Kobieta? Taka wielka?”.

„To ty jesteś skarlała. Ona jest normalnego wzrostu”.

„Przecież nie sięgam jej nawet do pasa!”.

„Ona jest normalnego wzrostu” – odpowiedziała obudzona w jej głowie dziwna istota.

„Aha… Czyli doznałam właśnie objawienia? To tak się zawsze dzieje?”.

Tym razem odezwał się Uri.

„Tak nie wygląda objawienie” – oświadczył sucho. – „Teraz musisz bardzo uważać. To naprawdę nie jest objawienie… To jest coś bardzo dziwnego”.

Zoe dyszała ciężko, nie mogąc sobie poradzić z tym wszystkim. Bała się zadać to pytanie. Bała się budzić w sobie szaleńczą nadzieję, ale w końcu spytała:

„Czy spotkałam człowieka z Ziemi?”.

Uri tylko westchnął. A istota sprzed mileniów powiedziała:

„Dziecko… Tu jest jakieś minus trzydzieści, czterdzieści stopni w skali Celsjusza. Nie znam żadnej kobiety, która w tej temperaturze chodziłaby sobie swobodnie w cieniutkich rajstopkach, zwiewnej koszulce i krótkiej spódnicy. Lepiej uciekaj”.

„No przecież ja jestem naga. I nie jest mi tak znowu zimno!”.

„Twoi przodkowie żyli tu od tysięcy pokoleń. Ewolucja. Nikt z Ziemi w takiej temperaturze nie przeżyłby nago nawet dwóch godzin”.

„Ona ma rację” – dodał Uri. – „Uciekaj. Ostrzeż Dryf Króla!”.

Zoe nic nie rozumiała, ale pod żadnym pozorem nie zamierzała uciekać. Drżąc ze strachu i podniecenia ruszyła korytarzem za gigantyczną kobietą. Niestety, korytarz kończył się ślepym pomieszczeniem. Obcej kobiety nie było, choć przecież w żaden sposób nie mogła się stąd wydostać.

„Uciekaj, Zoe!” – powtórzył Uri. – „Ostrzeż Dryf Króla!”.

Akurat! Dziewczyna cofnęła się na korytarz. Znowu usłyszała głosy i zaczęła się skradać w tamtym kierunku.

– No i masz. Musiał pierdyknąć system zasilania.

– Albo sami go wysadzili – tym razem głos był męski. Gruby, donośny, dość miły.

– Nie sądzę. Promieniowanie musiało zabijać wszystkich, którzy przychodzili tu demontować sprzęt.

– Albo tworzyło mutantów. Jakoś to mogło wpłynąć na tę dziwną ewolucję…

Zoe, drżąc ze strachu i nieopanowanej ciekawości, zajrzała do środka. Jej oczy znalazły się dokładnie na wysokości oczu mężczyzny, klęczącego nad czymś małym, kanciastym i popiskującym. Spojrzeli na siebie.

– Jezus Maria!!! – mężczyzna targnął się w tył. Nie złapał równowagi i runął wprost pod nogi kobiety w krótkiej spódniczce. – Co to jest?!

– O kurde – kobieta patrzyła z fascynacją na skamieniałą ze strachu Zoe.

Dłuższą chwilę cała trójka mierzyła się wzrokiem. Mężczyzna gramolił się nieporadnie, usiłując wstać, a gigantyczna kobieta stała, gapiąc się bezmyślnie.

– T… to… to ona – wyszeptała wreszcie.

– Jaka ona? – mężczyźnie udało się wstać. Był ogromny. Czubek głowy Zoe znajdował się gdzieś w połowie jego ud.

– No, potomek ludzi, którzy przylecieli tym statkiem.

– Dlaczego taka mała?

– Przecież sam widziałeś na symulacji. Skarłowacieli. Ewolucja.

Mężczyzna podszedł do Zoe powoli, nie chcąc sprowokować jej do panicznej ucieczki.

– Cześć – wyciągnął w jej kierunku rękę. – Jestem Stanley, a ty to doktor Livingston, jak sądzę?

Zoe, ciągle nieruchoma, patrzyła na jego dłoń. Była pusta, nie miał w niej żadnego prezentu, najwyraźniej też niczego od niej nie chciał. Więc po co wyciągał rękę?

– Myślisz, że rozumie co mówię? – Stanley spytał kobietę.

– Wątpię. Minęły tysiące lat.

Zoe przełknęła ślinę.

– Owszem. Rozumiem – powiedziała.

Mężczyzna znowu drgnął, wyraźnie zdziwiony. Kobieta patrzyła nieruchomym wzrokiem.

– Tak naprawdę możesz mi mówić Eddie – Stanley znowu wyciągnął rękę. – Przylecieliśmy z Ziemi.

Zoe panowała nad sobą z najwyższym trudem. A jednak nauki, których nie szczędził jej Uri, na coś się przydały.

– Z twoich ust wydobywa się kłąb pary przy każdym oddechu – powiedziała. – A z jej ust nie. Dlaczego?

Eddie roześmiał się. Strzelił palcami i kobieta znikła. Zoe zagryzła wargi. Czuła, że zaraz zacznie drżeć.

– Tak naprawdę to jej tu nie ma. Ona nie istnieje – roześmiał się. – Przyleciałem małym, jednoosobowym stateczkiem – dopiero teraz odważył się dotknąć jej ramienia i delikatnie przesunął palcami po skórze. – Nie to, co ten kolos – rozejrzał się wokół – którym przylecieli twoi przodkowie.

– Kim ona jest? – powtórzyła Zoe.

– Nikim. To emanacja mojego umysłu – nowym pstryknięciem sprawił, że kobieta pojawiła się znowu w tym samym miejscu, gdzie stała przedtem. – Po prostu zwariowałbym sam przez tyle lat podróży. Więc tworzę… eeee… fantomy.

– I tak nie zrozumie – odezwała się kobieta.

– Jak mam cię nazywać? – spytała ją Zoe.

– Jak chcesz. Zawsze będę wiedzieć, że mówisz właśnie do mnie.

– No to… jak? – Zoe potrafiła być uparta.

– Izabella Marion Miguel de la Rock and Roll y Siemion Iwanowicz Potapiuk.

– Przestań – Eddie natychmiast osadził kobietę. – Zrobiłem ją trochę zbyt zgryźliwą – usprawiedliwił się. – Mów do niej Iza.

Iza podeszła do Zoe.

– I pamiętaj, że tak naprawdę to mnie nie ma – skrzyżowała ręce i jedna przeszła przez drugą.

– Natychmiast przestań!

Eddie podszedł do dziewczyny.

– Nie przejmuj się nią – powiedział. – Ma psychikę prawie jak człowiek. I jest bardzo złośliwa.

Nagle uśmiechnął się jednak.

– Słuchaj. Bardzo się cieszę z naszego spotkania – westchnął. – To spełnienie moich marzeń.

Zoe zadarła głowę i popatrzyła mu prosto w oczy.

– Zabierzesz mnie z powrotem na Ziemię? – spytała.

67
{"b":"100640","o":1}