– Mój Mistrz – powiedziała niezbyt wyraźnie z powodu kawałka mięsa, który już zaczął się powoli rozmrażać w ustach – przed laty zrobił mi pierwszą bliznę na twarzy, a na kilka dni przed swoją śmiercią zrobił mi drugą. Proszę, przyjmijcie mnie.
Najwyższy dotknął jej twarzy. Na palcu, którym nacisnął nie do końca jeszcze zagojoną szramę, pojawiła się kropla krwi. Prawdę powiedziawszy niezbyt go to obchodziło. Jego wzrok prześlizgiwał się po rzeczach, które im ofiarowała.
– Przyjmujemy – powiedział ochrypłym głosem. I wypowiedział sakramentalne: – Jesteś już nasza. Jesteś naszą siostrą, naszą córką i naszą matką. Jesteś naszym synem, naszym bratem, naszym ojcem.
Przygotowywała się długo na tę chwilę, ale nie czuła niczego szczególnego. Klęczała, mnisi zbierali jej dary i wnosili do świątyni, a Najwyższy osobiście odmierzał jej porcję jadalnych roślin, które miała dostać w zamian za swoje poświęcenie. Całkiem słuszny worek. Poczuła, że ma usta pełne śliny. I znowu Uri, jej Umarły Mistrz, miał rację. Zaczęła intensywnie żuć mięso, które miała w ustach. Jadalne rośliny! Prawdziwe! Miała już dość zamarzniętych porostów, które raniły język i dziąsła. Teraz mogła założyć własne pole. Gdyby miała gdzie. Ale spokojnie. Coś znajdzie, postara się… W każdym razie przynajmniej ślina nie ciekła jej po brodzie, dzięki temu, że przełknęła swój pierwszy dzisiejszy posiłek. Jakby to wyglądało podczas ceremonii przejścia? „Dzięki, Uri, że mnie o tym uprzedziłeś!”.
Najwyższy stanął przed nią na lekko rozkraczonych nogach.
– Teraz udasz się na Statek Naszych Przodków. Tam będziesz się modlić i doznasz objawienia. A gdy już pojednasz się z Bogiem, wrócisz tu, a ja naznaczę twoją twarz trzecią raną. Nie bój się, nie omieszkam zadać ci największego bólu, jaki tylko zdołam. I staniesz się Mistrzem.
Akurat. Z trudem powstrzymała się od wzruszenia ramionami. Na mrozie niewiele boli. A jemu najwyraźniej zależało na przyjęciu kobiety, bo chciał zatrzymać jej dary.
– Popłyniesz na Statek – kontynuował Najwyższy. – Gdy wrócisz, Bóg wybierze ci ucznia, któremu przekażesz całą wiedzę Umarłych Mistrzów.
Znowu niewiele brakowało, a odruchowo wzruszyłaby ramionami, niszcząc nastrój ceremonii. Ucznia wybierze sobie sama. A drobna łapóweczka dla mnichów pozwoli przekonać Boga, że to właśnie był jego, jak najbardziej właściwy, wybór.
Podniosła się z klęczek.
– Płynę!
– Powróć za kilka dni, a wtedy sama staniesz się godna.
Usiłowała się ukłonić, ale wyszło z tego tylko jakieś głupie skinienie głową. Wzięła na plecy swój kajak, teraz dużo lżejszy, i ruszyła z powrotem w stronę przystani. Już po kilkudziesięciu krokach znów opadli ją kandydaci na uczniów.
– Może mnie? Może mnie? – krzyczała jakaś dziewczyna. – Jestem strasznie fajna!
Zoe zagryzła wargi pod natłokiem wspomnień. Ledwie się otrząsnęła, ukradkiem ocierając łzy.
– Pomóżcie mi z kajakiem – powiedziała.
Rzucili się wszyscy, ciężar nagle znikł z jej pleców. Ci, którzy nie zdołali dopchać się do niesienia małej łódeczki, obskoczyli ją i eskortowali, jak gwardia swojego władcę. Przy wyślizganej rampie prowadzącej do przystani chwyciło ją tyle rąk, że była prawie niesiona. Młodzi kandydaci delikatnie spuścili łódź na wodę, a potem z pełną atencją wsadzili ją do środka. Zaczęła wiosłować, usiłując się nie oglądać na chłopca, którego wstępnie wybrała. A jeśli to będzie jakiś jełop? Wybierze durnia, bo ją pociąga fizycznie, i… I co? Łajała się w myślach. Co najwyżej każe mu wykuć na pamięć. A gdy osiągnie Zjednoczenie z Umarłymi Mistrzami, to i tak będzie wszystko jedno.
„Masz rację, dziecko” – odezwał się w jej umyśle Uri. – „Lepszy fajny chłopak w nocy niż kujon, który będzie zgadywał twoje myśli, ale okaże się fajtłapą”.
„Słusznie, słusznie” – uśmiechnęła się w myślach do niego. – „Słyszałeś te szepty wśród kapłanów, podczas ceremonii?”.
Roześmiał się w jej głowie. Zawtórowało mu kilku innych Umarłych Mistrzów, którzy właśnie budzili się w jej umyśle.
„Taaaaaak… Widziano ognie na niebie. Od strony Statku Naszych Przodków dobiegał huk. Widziano zorzę w kształcie wstęgi” – zamknęła na chwilę powieki, żeby zobaczyć roześmianą twarz swojego nauczyciela i przyjaciela. – „Takie bzdury opowiadają za każdym razem. Wiesz… Ludzie po prostu bardzo chcą, żeby nareszcie przyszła pomoc z Ziemi. Żeby nas odnaleźli. A jak ktoś bardzo chce, to zawsze coś zobaczy albo usłyszy”.
„Powtarzano nam to za każdym razem” – dodał inny Umarły Mistrz.
„A co to jest zorza w kształcie wstęgi?” – spytała Zoe.
Tego Uri nie wiedział, jednak pomógł jej szukać w zakamarkach umysłu. Tam, gdzie żyły stwory bardzo różniące się od ludzi. Tam, gdzie trudno było się nawet porozumieć, bo archaiczne istoty ledwie rozumiały ludzką mowę. A jednak udało się. Zoe obudziła coś bardzo dziwnego i obcego.
„Co to jest zorza w kształcie wstęgi?” – powtórzyła pytanie.
„To strumienie kondensacyjne powstałe w wyniku pracy silników rakietowych w atmosferze” – odparło to dziwne „coś” w jej głowie.
– Mamusiu! A co to znaczy? – odruchowo zapytała na głos.
Zamierzchły Mistrz milczał. Może w ogóle nie zrozumiał pytania? Uri dodał tylko:
„Nie wiem”.
„A co to jest wstęga?” – nie ustępowała.
„Sznurek, lina, pas” – odezwała się obudzona w jej głowie kobieta z jakichś niewyobrażalnych głębin czasu. Usiłowała mówić jak najprościej, żeby mogła być zrozumiana przez dziewczynę, pracórkę, oddaloną od niej o tysiące lat. – „Jeśli widzisz wstęgi kondensacyjne silników rakietowych, lepiej uciekaj. Pomoc z Ziemi mało prawdopodobna”.
„A co to jest: prawdopodobna?” – Zoe, wiosłując zawzięcie, sprawdzała swoją nową zabawkę – własny umysł, który właśnie zaczynał ożywać tak, jak przepowiedział to Uri.
„Och…” – kobieta sprzed mileniów tylko westchnęła. Z trudem połączyła swoją jaźń z umysłem dziewczyny.
– Ach! „Prawdopodobna”! – Zoe odruchowo powiedziała to na głos i, co gorsza, palnęła się wiosłem w czoło. – Prawdopodobieństwo, prawdopodobny, rachunek szans… Jak mogłam nie wiedzieć. Dzięki!
„Widzisz, budzi się w niej Mistrzyni” – powiedział ktoś, kto umarł raptem pięć, sześć pokoleń temu. – „Zawsze mówiłem, że te bzdury ze Statkiem, objawienia i blizny to tylko przesąd”.
„Racja” – odparł Uri. – „Ale dzięki tym bliznom każdy boi się nawet źle na nią spojrzeć”.
„Co fakt, to fakt” – mruknął Umarły Mistrz ukryty głęboko w zakamarkach jej umysłu. – „Ale wizytę na Statku potraktujmy już raczej tylko jako podróż sentymentalną”.
– Cicho – Zoe warknęła na głos. – Dopływam i muszę się skupić.
Statek, wtopiony w lodową powierzchnię, rzeczywiście spoczywał blisko Dryfu Władcy. Widziała już wyraźnie monstrualny, kanciasty kształt, pojawiający się wśród wodnych mgieł. Jakaś pieprzona zamierzchła tajemnica! Ta oblodzona konstrukcja była groźna, poruszała umysł do granic zrozumienia. Była jak mrowienie w plecach, jak coś, co ściska żołądek i sprawia, że człowiek zaczyna drżeć. Jak można było w ogóle zrobić coś tak wielkiego?!
Zoe czuła wbijające się w umysł igiełki strachu.
„Spokojnie, mała” – to znowu Uri. – „Tylu już przeżyło spotkanie z tą zamierzchłą tajemnicą, to i ty przeżyjesz… „.
Łatwo mu mówić. Zoe skierowała kajak w dość sporą szczelinę między lodowymi polami. Kilka sprawnych ruchów wiosłami i już podpływała do monstrualnych wrót. Statek Przodków tkwił w lodzie nachylony pod skosem – w taki sposób, że przez ogromną bramę można było wpłynąć do środka. Zoe zauważyła ciemną dziurę, poszarpaną tak, jakby jakiś olbrzym wyrywał dłońmi kawały metalu. Ostrożnie, usiłując kontrolować oddech, wpłynęła do środka. Wewnętrzne jezioro, wolne od lodu, było tak duże, że nie mogła od razu ogarnąć go wzrokiem.
Statek Przodków… Z jakąś nabożną czcią usiłowała podpłynąć do metalowych schodków, przekrzywionych i pochyłych, sterczących na ścianie flankującej jezioro. Ile tysięcy lat temu jej praojcowie przybyli tą przedziwną, wręcz nieprawdopodobną konstrukcją? Ale, tak właściwie, to jak można „podpłynąć z czcią”? Zoe przymocowała łódeczkę sznurkiem – uplecionym z własnych włosów – do metalowej barierki przy schodach i, zaaferowana, przeskoczyła na oblodzone, pochyłe stopnie. Złapała się na tym, że patrzy wokół, czy przypadkiem ktoś jej nie obserwuje. Zachichotała. A jednak, na przekór rozumowi, szarpnęła barierkę przy schodach, chcąc sprawdzić, czy zdoła oderwać chociaż jeden pręt. Nic z tego. Ani drgnęła. Takie próby podejmowano przecież od tysięcy lat… Każdy kawałek metalu ze statku był droższy niż życie. Niestety, dawno temu wymontowano stąd wszystko, co dało się wymontować. Zoe wiedziała o tym, oczywiście. Zrobiła dwa kroki w górę i znienacka, jakby to miało jakiekolwiek znaczenie, znowu szarpnęła poręcz barierki. O Boże… Ani drgnęła, choć była dużo chudsza niż jej ramię! Marzenia młodości… Marzenia, w których to właśnie ona, jako Mistrz, znajdzie tu jeszcze, podczas objawienia, choćby jeden kawałek metalu. Kawałek, który da się zdemontować i zrobić z niego jakiś tak cholernie potrzebny przedmiot w tym świecie złożonym wyłącznie z wody i lodu. Zawsze zastanawiała się, na jak długo wystarczy ludziom choćby czółen. Wszystkie były przecież zbudowane z materiału znalezionego na statku. Z niczego innego nie można ich było zrobić, choć już słyszała o ludziach pływających na krze. Przecież co jakiś czas ktoś tonął, góry lodowe niszczyły kajaki i nie wszystkie udawało się odnaleźć. Co się stanie, gdy nie będzie już czego dziedziczyć po przodkach?