– A to jest powiększenie z komputerowym wyostrzeniem.
Na następnej fotografii Wasilewski rozpoznał profil księdza, z którym dzisiaj rozmawiał.
– On mówił, że „człowiek TEŻ jest ciałem” – Kraśnicki odłożył kopertę do szuflady. – Kim więc pan jest? A może inaczej: czym pan jest?
Wasilewski patrzył na niego kompletnie ogłupiały.
– Czy czas zawija się w pętlę? – indagował oficer. – Czy może nas pan skontaktować z Bogiem?
Wasilewski znowu upuścił szklankę. Upadła na wykładzinę i znowu się nie stłukła. Zrobiono ją ze szkła doskonałej jakości.
– Ja… Chyba jestem nienormalny.
Kraśnicki ledwie dostrzegalnie przygryzł wargi.
– No cóż, nie będę pana więcej męczył, ale jeszcze powrócimy do tej rozmowy – odchylił się w fotelu. – Czy odwieźć pana do mieszkania?
– Byłbym zobowiązany.
Wasilewski siedział w skołtunionej pościeli i patrzył na szarość przedświtu. Teraz, w mdłym świetle pierwszego brzasku, te wszystkie bzdury wydawały się mniej realne. Pamiętał jednak każdą rozmowę, i to ze wszystkimi szczegółami. Miał wrażenie, że były tylko dwie możliwości. Albo Hirszbaum się mylił i on sam nie był żadnym schizofrenikiem, tylko regularnym wariatem z omamami, nie potrafiącym odróżnić snów od rzeczywistości, albo… Albo tamci czterej mieli rację. Żył już wiele razy. Ciągle w tej samej postaci. Niczego nie pamiętał z poprzednich wcieleń. No, może poza paroma mglistymi obrazami, cieniami, mniej konkretnymi niż powidoki. Czy oni mogli mieć rację? A jeśli tak, to po co żył? Dlaczego nic nie pamiętał?!
Zaraz. Musi rozstrzygnąć jeden problem. Może jest regularnym wariatem i wszystko mu się po prostu śniło? A może jednak… tamci mają rację? Uśmiechnął się. Czterech poważnych mężczyzn. Czyż mogli się mylić? Nie. Jeśli to nie jest zwykły omam, to oni nie mogli się mylić. Muszą mieć rację. A skoro tak… Ten fakt powodował pewne znaczące implikacje.
Wasilewski popatrzył w okno, na pierwsze promienie wschodzącego słońca. Uśmiechnął się. Przecież to tak łatwo sprawdzić!
Podniósł słuchawkę telefonu i wykręcił domowy numer swojej sekretarki. Podniosła, totalnie zaspana, po dobrej minucie.
– Taaaaaaak?
– Przepraszam za tę pobudkę.
– Oj, szef to zawsze o – ziewnięcie – takich dziwnych porach.
– W szufladzie mojego biurka znajdziesz kopertę. Jutro ją wyjmiesz, rozerwiesz i wykonasz wszystkie zadania, które tam zapisałem.
– Jaką kopertę? – nowe ziewnięcie. – Co w niej jest?
– Numery kont, hasła dostępu, upoważnienia i takie tam różne. Zrobisz wszystko, co jest napisane na pierwszej kartce. Przygotowałem to na wszelki wypadek.
– Szef gdzieś wyjeżdża?
– Tak. Zarezerwuj mi pięć biletów na lot do Szczecina. Ostatni rejs dzisiaj. I zadzwoń do pana Mierzwy, żeby przyjechał na lotnisko razem z pozostałymi panami. Wyjaśnię im pewne sprawy na starym poligonie pod Szczecinem.
– Ojej… On będzie wiedział o co chodzi?
Wasilewski odłożył słuchawkę. Chwilę potem zasnął, po raz pierwszy z głową wolną od trosk.
Alfa powoli sunęła Strzegomską, wlokąc się w sznurze pojazdów. Potem, po skręcie w Graniczną, nareszcie mogła pokazać, na co ją stać. Błyskawicznie przestrzelił puściutką, prowadzącą do portu ulicę – skręcając w Skarżyńskiego miał prawie dwieście na liczniku. Po chwili zaparkował przed lotniskiem. Wiedziony jakimś impulsem poklepał lekko ciepłą maskę, a potem poszedł w kierunku terminalu. Trzej oficerowie – Mierzwa, Waśków i Kraśnicki – czekali razem z księdzem przed głównym wejściem. Z daleka widział, że nie rozmawiali ze sobą; dopiero gdy podszedł bliżej, Mierzwa szepnął coś do Waśkówa.
– Czemu zawdzięczamy to niezwykłe spotkanie? – zaczął Kraśnicki bez powitania.
– Chciałbym panom wszystko wyjaśnić.
– Tu? Na lotnisku?
Wasilewski zaprzeczył ruchem głowy. Rozdał im bilety na lot do Szczecina, nie tłumacząc niczego. Miał nadzieję, że Mierzwa powiedział im przynajmniej to, co usłyszał od sekretarki. Wyraźnie wyczuwał animozje pomiędzy oficerami różnych służb, ale nikt nic nie mówił.
Z trudem przebrnęli przez bramkę, ponieważ trzech mężczyzn miało przy sobie broń palną. Tylko Wasilewski i ksiądz zdołali przedostać się od razu – resztę „wycieczki” sprawdzano w papierach i komputerach. Po dłuższym czasie mogli wreszcie usiąść w pustawej, rzęsiście oświetlonej poczekalni o ogromnych oknach, za którymi rozciągała się nieprzenikniona czerń. Usiedli w miękkich fotelach – dość blisko siebie, ale nie za blisko. Cisza przedłużała się nieznośnie. Nie wiadomo po co tak długo trzeba czekać na samolot, skoro po kontroli biletów i bagażu zgromadzono wszystkich w pomieszczeniu, w którym nie można palić i nie ma się czym zająć? Siedzieli, każdy myśląc o swoich sprawach. Przed oczami Wasilewskiego pojawiła się znowu Rita Laush – ze zdjęcia, które pokazano mu na poligonie. Jezu… Czy ci czterej mogli mieć rację? Jeśli tak, to…
Do poczekalni weszła stewardesa. Najwyraźniej kogoś szukała i najwyraźniej też nie znalazła, dlatego wyszła zła jak osa, pomstując pod nosem na kogoś, kto układał grafik dyżurów. Wydarzenie to spowodowało jednak pewne ożywienie wśród podsypiających, otępiałych późną porą pasażerów.
– Słuchajcie, panowie – zagaił ksiądz nagle. – Czy słyszeliście o „Szpitalu Powszechnym”?
– Tym na ulicy Kamińskiego? – spytał pułkownik Waśków.
– Boże… To tylko taka nazwa, bez powiązania z naszą służbą zdrowia.
– To w takim razie nie słyszeliśmy.
– Kiedyś, przed wojną, w tym ogólnym poczuciu zagrożenia, ktoś wpadł na pomysł…
– Pan mówi o drugiej wojnie światowej?
– Owszem. Ktoś wpadł na pomysł, że skoro najprawdopodobniej nasza cywilizacja upadnie, to trzeba tworzyć nowoczesne zakony.
– Jakie zakony, do jasnej cholery? – spytał Mierzwa.
– Miejsca, gdzie będzie można przechowywać nasze wartości, naszą kulturę, to wszystko, co stanowi, że my to my w… – ksiądz odkaszlnął lekko – w zalewie barbarzyństwa. To taka organizacja, która ma zachować wszystko to, co stanowi o naszej istocie w koszmarnych czasach totalitaryzmów, faszyzmów, komunizmów, w czasach upadku człowieczeństwa, i przechować je do dnia, gdy te wartości będą mogły się odrodzić.
– Kur… zapiał – mruknął Waśków. – Co za bzdura…
– I wiecie, panowie – ciągnął niezrażony ksiądz. – Postanowili nazwać te zakony „Szpitalem Powszechnym”.
– Nie tym z ulicy Kamińskiego? – upewnił się pułkownik. – Nie chodzi o „Szpital Czterdziestolecia”?
Ksiądz tylko wzniósł oczy ku górze.
– Najciekawsze jest to, że nawet zaczęto organizować te zakony, ale okazało się, że niepotrzebnie. Bo zakony już są. Już egzystują w zamknięciu, w izolacji, za zamkniętymi drzwiami. Ktoś stworzył podobne placówki jeszcze przed zaborami, i one trwały przez stulecia…
– Ja cię… Za co płacimy księżom? – Waśków tylko wzruszył ramionami.
– To były przetrwalniki pewnych wartości. Miejsca, gdzie można było zachować to, co stanowi o naszej istocie – bezpieczne w obliczu wszystkich dziejowych zawieruch.
Mierzwa tylko wzruszył ramionami.
– I co? – mruknął. – Sądzi pan, że jego – wskazał na Wasilewskiego – powołali starożytni Słowianie jako, nie wiem, „Strażnika Góry Ślęży”, czy co?
– To musieli mieć niezłych czarowników – wtrącił Kraśnicki. – Facet, który żyje przez tysiące lat, i tylko co pewien czas zmienia skórę. Jak wąż.
– Ciągle taki sam, ale nie ten sam – westchnął ksiądz. – Zafascynowała mnie wizja „słowiańskiego zakonu”.
– Taaaaaaa… – mruknął Mierzwa. – Ja bym chciał wiedzieć, kto załatwił Daronia. I gdzie, psiamać, jest ciało.
Poproszono ich do wyjścia z poczekalni. Niewielki samolot już czekał na pasie startowym. Stewardesa, którą widzieli w hallu, ciągle na coś zła, witała ich wystudiowanym uśmiechem przy trapie. Razem z pozostałymi pasażerami zajęli miejsca we wnętrzu maszyny. Rozmowa była niemożliwa – po zamknięciu ciśnieniowych drzwi pilot uruchomił silniki i hałas stał się nie do zniesienia. Samolot zaczął kołować i ustawił się na początku pasa. Potem próba ciągu, wreszcie zwolniono bloki hamulców. Maszyna ruszyła do przodu – najpierw powoli, a potem z coraz większym, wciskającym w fotele przyspieszeniem. Samolot wzbił się w powietrze, podwozie schowało się w gondolach silników. Wzbijali się coraz wyżej. Stewardesa zaczęła rozdawać cukierki. Druga, odwrócona do nich tyłem rozmawiała przez interkom z kabiną.