– Wszyscyśmy tu pijani w sztok, panie władzo! – roześmiał się ze swojego dowcipu, zionąc zapachem alkoholu. – Wracamy z kolegami z imprezy – usiłował jak najbardziej bełkotać.
Dosłownie sekunda dzieliła ich od wyprowadzenia na zewnątrz przez „drogowców” i zbadania alkomatem w samochodzie ozdobionym napisem: „Popieraj swoją policję!”. Na szczęście służbowa legitymacja Urzędu uchroniła kierowcę od alkomatu i mercedes mógł ruszyć dalej. Wasilewski krzyczał jeszcze do zdumionego patrolu:
– Widzisz pan, kto teraz łapie pijaczków i odwozi do izby wytrzeźwień? UOP!!!
Agenci zachowali niewzruszone miny. Samochód skręcił w prawo; wyboista, brukowana ulica zawiodła ich do Aspy – starych zakładów tuż nad Odrą, stylizowanych na gotycką zabudowę. Nie brakowało tu wieżyczek, dziedzińców, a nawet rzeźbionych murów. Panowie w garniturach poprowadzili go do nieczynnego od lat zakładowego kina – niewielkiego budynku bez okien, zbudowanego z czerwonej cegły.
Wasilewski postanowił ich wkurzyć.
– To tak wygląda tajna melina UOP?! – wrzasnął na całe gardło.
Agenci momentalnie stracili swój wystudiowany spokój. Zdenerwowani, zaczęli się rozglądać, czy jacyś przypadkowi gapie nie usłyszeli tych wrzasków, a potem błyskawicznie pociągnęli Wasilewskiego do ukrytych w murze drzwi. Potem był malutki dziedziniec, wąski, brudny korytarz, i zaraz potem… totalna odmiana: nieskazitelnie czysty hall, szklane, odbezpieczane kodem drzwi, i wielkie pomieszczenie, oświetlone przez kilkadziesiąt jarzeniówek. Znajdowali się wewnątrz starego kina. Na środku sali stało tylko jedno biurko.
– Przywieźliśmy go – zameldował wyższy agent. – Tylko że on jest trochę, mmm, nie tego… – uderzył się kantem dłoni w szyję.
Wasilewski, oślepiony nawałą sztucznego światła, dostrzegł najpierw lśniąco białą koszulę, potem czarne szelki, a dopiero na końcu właściciela tych eleganckich elementów garderoby, który właśnie podnosił się z fotela.
– Nazywam się Robert Kraśnicki – powiedział oficer, wkładając marynarkę, która wisiała dotąd na oparciu krzesła. – Czy mogę prosić o chwilę rozmowy?
Ochrona ulotniła się momentalnie. Zostali w ogromnym pomieszczeniu sami.
– Proszę – oficer wskazał mu krzesło, które Wasilewski zajął z dużą ulgą. Kręciło mu się w głowie. Tamten napełnił szklankę wodą mineralną z butelki, potem wlał tam kilka kropel płynu z małej buteleczki i pchnął naczynie w kierunku rozmówcy.
– To skopolamina?
– Krople Inoziemcowa. Mam wrażenie, że będą panu potrzebne.
Wasilewski wypił płyn o lekkim, miętowym zapachu. Właśnie zaczynało go suszyć. Oficer przyglądał mu się z beznamiętnym wyrazem twarzy.
– Czemu zawdzięczam to spotkanie?
Kraśnicki nachylił się nad biurkiem. Dłuższą chwilę patrzył mu w oczy, potem powiedział:
– Rząd Rzeczypospolitej Polskiej chce skontaktować się z Bogiem.
Pusta szklanka upadła na wykładzinę. Na szczęście to była miękka wykładzina.
– Proszę?
– Rząd Rzeczypospolitej Polskiej chce skontaktować się z Bogiem – powtórzył oficer UOP.
– Eeeeeee… – Wasilewski potrząsnął głową, potem podniósł słuchawkę telefonu stojącego na specjalnej podstawce nad blatem. – OK, nie ma sprawy, zaraz was połączę. To ma być Jezus Chrystus? Allach? Jahwe? Budda? Chutzliputli?
– Chutzliputli? – zdziwił się Kraśnicki. – Pierwsze słyszę – był naprawdę zaskoczony.
Wasilewski oniemiał. Tamten najwyraźniej mówił poważnie. Odłożył słuchawkę.
– Przepraszam. Dotąd sądziłem, że to ja jestem wariatem.
Oficer patrzył mu prosto w oczy.
– Czy czas zawija się w pętlę? – spytał cichym głosem.
Wasilewski uciekł wzrokiem.
– Aaa… Eee… Niewątpliwie tak. Tylko że jak mnie zaczniecie bić, to natychmiast zmienię zdanie.
– Proszę nie żartować. Pytałem, czy czas zawija się w pętlę? Czy nasza historia się powtarza?
Wasilewski poczuł, że mimo doskonałej klimatyzacji zaczyna się pocić. Wyjął z kieszeni pomiętą paczkę.
– Przepraszam, czy mogę tu zapalić?
– Nie pochwalam tego… Ale proszę.
Kraśnicki podsunął mu spodeczek od filiżanki, mający pełnić rolę popielniczki. Zmrużył oczy, gdy w jego kierunku poszybował pierwszy kłąb dymu. Potem Wasilewski poprosił o jeszcze jedną szklankę wody i w końcu spytał:
– Czy mam się przyznać, że byłem Adolfem Hitlerem, Niną Ricci i Charlie Chaplinem?
– Nie. Chciałbym, żeby dobrowolnie – podkreślił to słowo – odpowiedział mi pan na kilka pytań.
– Proszę się nie krępować. Czas zatacza koło, historia się powtarza, a z Bogiem skontaktuję was w piątek, dopiero po wizycie u mojego psychoanalityka.
Na ustach oficera po raz pierwszy zagościł cień uśmiechu. Zaledwie cień, ale to i tak dużo. Kraśnicki odchylił się w fotelu.
– Wiele osób z panem ostatnio rozmawiało, prawda?
– Owszem.
– Oni wszyscy dostrzegli jakieś dziwne rzeczy. Powiązali ze sobą pewne niecodzienne sprawy. Mają niejasne ślady, poszlaki, gubią się w domysłach… – zawiesił głos. – A ja mam dowód.
– Dowód na co?
Kraśnicki wyjął z szuflady grubą, elegancką kopertę, i położył ją na biurku.
– Widzi pan, Zakład Archeologii Uniwersytetu Wrocławskiego dokonał pewnego niesamowitego odkrycia. Badali jakieś poniemieckie sztolnie wydrążone w Górze Ślęży i… – uśmiechnął się, tym razem wyraźnie. – Odkryli bardzo stare, słowiańskie groby.
– O żesz… Znowu Ślęża.
– W jednym z grobów znaleźli fotografię.
Wasilewski parsknął śmiechem.
– Wiem, wiem – oficer uspokoił go ruchem ręki. – Wszystko można podrobić, wszystko podrzucić w dowolne miejsce, choćby po to, żeby zrobić kawał kolegom naukowcom i zmusić ich do jałowych rozważań. Robiono to już w historii setki razy.
Kraśnicki upił łyk kawy, która pewnie już zdążyła zrobić się zimna.
– Problem jest tylko jeden. Fotografia ma tak mikroskopijne ziarna emulsji, że, biorąc pod uwagę naszą współczesną wiedzę, nie jesteśmy w stanie wyprodukować czegoś takiego. To istny cud techniki. Te ziarna można obserwować jedynie pod mikroskopem elektronowym.
– Co to za zdjęcie?
– Oryginał jest bezpieczny w sejfie. Pozwoli pan, że pokażę mu naszą, niedoskonałą odbitkę.
Kraśnicki wyjął z koperty kartonik wielkości pocztówki i rzucił go na blat. Wasilewski pochylił się lekko. Na zdjęciu był on sam, w jakimś dziwnym stroju. Zadowolony, ze źdźbłem trawy w ustach. Z tyłu, w perspektywie, widać było otoczoną płotem dżunglę. Tuż za nim widniała tablica ze świetlistym napisem: „Plantacje wanilii. Własność gminy Wrocław”. Podniósł wzrok, ogłupiały.
– Oryginalne zdjęcie jest tak doskonałe – powiedział oficer – że można robić powiększenia praktycznie w nieskończoność. Zrobiliśmy je więc – rzucił na biurko następny kartonik. – To powiększenie źrenicy pańskiego oka i obraz, który się w nim odbija.
Na fotografii widać było kobietę w szortach, z malutkim aparatem w rękach. Wasilewski przygryzł wargi. To Rita Lausch. Przynajmniej taką twarz widział w aktach pułkownika Waśkówa. Ale najlepsze było z tyłu, za jej plecami. Zobaczył Katedrę, znane sobie kościoły na Ostrowiu Tumskim (przecież nie dalej jak dzisiaj wieczorem oglądał ten sam widok). Wszystko było pokryte czymś… szklistym. Widział jeszcze jakieś niemożliwe do zbudowania wieże, jakieś dyski, napowietrzne promenady.
– Co to znaczy? – spytał.
– Co to znaczy? – powtórzył jak echo oficer.
Przez dłuższą chwilę patrzyli na siebie w milczeniu. Wasilewski zdążył kompletnie wytrzeźwieć. Nalał sobie nową szklankę wody, zapalił kolejnego papierosa.
– Pokażę panu coś lepszego – zaszeleścił lśniący papier, którym oklejono kopertę. – Rozmawiał pan dzisiaj z pewnym księdzem, prawda?
– Tak.
– Jak mówiłem, drugie pokazane przeze mnie zdjęcie to obraz, który odbijał się w źrenicy pańskiego oka. To zdjęcie – wyjął kolejny kartonik – to powiększenie odbicia z bransoletki kobiety, która z kolei jest widoczna w pańskiej źrenicy…
Zobaczył kilka niewyraźnych postaci. Chyba mężczyzn. Odwróceni plecami, o czymś dyskutowali, tylko jeden stał bokiem. Odbicie w metalu bransolety nie mogło być wyraźne.