Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Śmiałeś się, synu, że korzystam z Biblii jako podręcznika dla śledczych. Otóż korzystam! Znalazłem tam dziwne i tajemnicze zdanie: „Człowiek też jest ciałem”.

– Proszę?

– „Człowiek TEŻ jest ciałem”. „Też”? Czy to znaczy, że ciałem jest na świecie ktoś jeszcze? A może coś?

– Można jaśniej?

– Bóg ciałem nie jest. Tak samo szatan, aniołowie. Demony to również duchy. Kto więc… – ksiądz zawiesił na chwilę głos. – Kto jeszcze jest ciałem?

Wasilewski odchrząknął.

– Ja? – zakpił.

– Jeśli tak – ksiądz nie dał się zbić z tropu – to kim ty jesteś, synu? Czym jesteś?

Na szczęście jakiś pijak przerwał tę coraz dziwniejszą rozmowę. Menel zatoczył się na zakonnice, bełkocząc:

– Wy kur… Psia… Wy, kkkkhhhhur… Spier…

Roztrzaskał trzymaną w ręku butelkę o najbliższy pień drzewa, otrzymując w efekcie broń zwaną przez policję „tulipanem”, i, sepleniąc pod nosem, ruszył do ataku.

– Wy khur… pier… zarazzzzzz wasssss zapier…

– Odejdź, bracie, w pokoju – powiedziała spokojnie jedna z sióstr.

– Kur… kur… pier…

– Odejdź, bracie.

Pijak podniósł butelkę do ciosu. Zakonnica zakasała habit i kopnęła go prosto w czoło. Mężczyzna poleciał do tyłu i wyrżnął plecami o ziemię. Druga zakonnica nachyliła się nad leżącym, zapalając malutką latarkę laryngologiczną.

– Eeeee… Tracisz formę – powiedziała do koleżanki. – Nie odbił mu się na czole napis z podeszwy twojego buta.

– No jak się nie odbił? – druga dziewczyna również nachyliła się nad pijakiem. – Przecież jest!

– Eeeeee… W słowie „Adidas” brak litery „s”.

– O Jezusie mój kochany! Muszę więcej ćwiczyć.

– Cicho, baby! – przerwał im ksiądz. Obie natychmiast przybrały poprzednie pozy, ze złożonymi rękami i opuszczonymi głowami. – Wracając do naszej rozmowy – odwrócił głowę. – No cóż, niewiele sobie wyjaśniliśmy, ale też nie oczekiwałem wielkich sukcesów. Jeszcze nie teraz.

Ksiądz wstał z ławki, Wasilewski również.

– Miło mi było cię spotkać, synu. Na odchodnym muszę jednak cię ostrzec.

– Przed czym?

– Ktoś jeszcze będzie z tobą rozmawiał w tej sprawie, a wtedy uważaj na każde swoje słowo. Pamiętaj!

– Kto?

Ksiądz rozłożył ręce.

– Już niedługo.

Wykonał gest błogosławieństwa, odwrócił się i ruszył w stronę ciemnego parku. Jeszcze przez chwilę słychać było, jak ochrzania swoje zakonnice.

– Zaraz mi się wyspowiadasz za to kopnięcie! A złotówkę od starszej pani to przekażecie do Caritasu. Jak któraś sobie kupi za nią paczkę gumy do żucia, to jako pokutę dam leżenie krzyżem przez pięć godzin!

– Oooo… Gumę za złotówkę? Ksiądz wywiadowca to chyba dawno w kiosku nie kupował.

– Pewnie – dogadywała druga. – Papierosy to księdzu siostra furtianka kupuje ukradkiem na dworcu. W przebraniu.

– Tak. Jak ją raz widziałam w takiej dżinsowej mini, to mi adidasy z nóg spadły.

– Cicho, baby!!!

Wasilewski potrząsnął głową, skołowany. Był wariatem? No był. Przecież to się nie mogło zdarzyć naprawdę. Tyle że schizofrenia, nawet jakaś dziwna, to nie są omamy. A poza tym inni też ich widzieli. Choćby ten pijak z odbitym na czole napisem „Adida…”, który teraz leżał na trawie i chrapał głośno. No nie! Nie, to jest niemożliwe… To wszystko nie miało prawa się zdarzyć. Ruszył w kierunku mostu Piaskowego. Wyszarpnął z kieszeni telefon i szybko wystukał numer.

– Jeeeeeezuuuuuu… – usłyszał w słuchawce. – Stary, wiesz, która godzina?

– Zdzisiek! Ja kompletnie wariuję!

– Nie wariujesz, stary. A poza tym masz szczęście, że jeszcze komórkę miałem włączoną. Innego świra bym o tej porze nie odebrał.

– Więc sam przyznajesz, że jestem świrem?

– Odwal się. Odwal się! Przyjdź w czwartek, albo jutro umówmy się na piwo.

– Ale kompletnie mi odbiło! Mam jakieś omamy!

– Znam cię. Wszystko się niebawem wyjaśni.

– Zdzisiek…

– Rozłączam się i idę spać. Cześć.

Wasilewski zamknął panel swojej motoroli, a będąc już na moście wrzucił telefon do wody. „Wszystko się wyjaśni”? Chryste! Samo?! Miał dość. Zaszedł do hotelu na malutkiej wysepce pomiędzy mostami, przy młynie. W barze zwanym „Karczmą młyńską” strzelił dwie pięćdziesiątki ginu, zapłacił. Potem przeszedł przez wąską kładkę, której nazwy nie pamiętał. Nie pamiętał niczego, nazw tych wszystkich rzek wokół, kanałów, mostów, jazów czy śluz. Nie pamiętał niczego ze swojego popapranego życia. Miał naprawdę dość.

Wszedł do hotelu HP Plaza. W bezdusznym, amerykańskim barze łyknął koktajl „Wrocławska Noc” i o mało go nie zemdliło. Opuścił hotel. W sklepie całodobowym przy placu Bema kupił sobie piwo i papierosy, przepychając się między pijaczkami. Żałował, że nie ma z nim zakonnicy w habicie i adidasach na nogach. Piwo na świeżym powietrzu trochę go otrzeźwiło, zaszedł więc do „Check Point Charlie” – mordowni, której klienci siedzieli na piętrowych rusztowaniach i krzyczeli, ile sił w płucach. Wypił setkę czystej, jeszcze jedno piwo, zjadł doskonałe frytki. Bywalcy klepali go po ramionach, pożyczali zapalniczkę, w pijackim widzie usiłowali go przekonać, że jest fajnie. Tu przynajmniej czuł się zaakceptowany – ludzie wokół nie przypominali usłużnych, bezpłciowych kelnerów czy wymuskanych, „poprawnych” barmanów w poprzednich lokalach. Tu pulsowało życie, tu się grzało wódę, a nie sączyło jakieś zasrane koktajle. Tu się jadło, bawiło, tu można było stracić życie, ale jak się nie podskakiwało i pożyczało zapalniczkę, to wszystko było OK. Barman skakał po rusztowaniach jak małpa, obsługując stoliki. Był jedyną w miarę – w miarę! – trzeźwą osobą na sali. Co chwilę przysiadał się do jakichś znajomych i coś tam sobie sączył.

Wasilewski wyszedł z „Check Point Charlie” w dużo lepszym nastroju. Zahaczył jeszcze o tani bar na Słowiańskiej. Śmierdziało tam kuchnią i ubikacją, ale ludzie też byli OK. Potem stacja benzynowa ESSO na Trzebnickiej. Jakaś taka nierealna, przesadnie oświetlona, pusta, duża, z kilkoma ochroniarzami w czarnych strojach, którzy tu urządzili sobie nocną przystań i przerwę w rozlicznych obowiązkach. Pili kawę i opowiadali ściszonymi głosami o swoich na pewno wiekopomnych przewagach w walce ze światem przestępczym.

Kupił piwo. Jakoś udało mu się przebrnąć przez most, a właściwie dwa połączone mosty Trzebnickie. Prawie dochodził już do swojego domu, gdy zagrodziło mu drogę dwóch mężczyzn w nieskazitelnych garniturach.

– Urząd Ochrony Państwa – powiedział wyższy. – Czy pan Wasilewski?

Usiłował w miarę „niechwiejnie” kiwnąć głową. Obaj pokazali legitymacje. Kątem oka zauważył, że trzeci „garniturowiec” stoi na parkingu, trochę z tyłu.

– Czy mogę zobaczyć pański dowód osobisty?

– Pewnie… – Wasilewski o mało nie runął na plecy. Na szczęście niższy UOP-owiec miał refleks, skoczył do przodu i zdołał go podtrzymać.

– Pan pozwoli z nami.

Z pewnym trudem wsadzili go na tylne siedzenie dużego mercedesa. Dwóch funkcjonariuszy usiadło po bokach, trzeci powoził. Przez moment Wasilewskiemu wydawało się w pijanym widzie, że podobnym mercedesem kiedyś już tędy jechał. Nie tak dużym i nie tak cichym, ale… Ale też dwóch siedziało po bokach, a trzeci powoził. Chyba tylko tamci byli inaczej ubrani.

– Sen-mara, Bóg-wiara! – powiedział nagle na głos i trochę zrobiło mu się wstyd za ten głupi wyskok, jednak chłopcy w lśniących garniturach nie zwracali uwagi na swojego pasażera.

– Kawy? Alka prim? – spytał tylko jeden z tych z boku.

– Nie, dziękuję.

– Może trochę wody mineralnej? Aspirynę? Plastikową torbę?

– Nie. Postaram się wam tu nie zwymiotować, chłopaki – ziewnął rozdzierająco. – A gdyby jednak… To powiedzcie, w którą stronę się zwrócić. W lewo? W prawo?

Ci dwaj po bokach spojrzeli spłoszeni i trochę się odsunęli. Na tyle, na ile pozwalała im szeroka kanapa.

Policja drogowa zatrzymała ich tuż za przejazdem kolejowym na Żeleńskiego. Kierowca opuścił szybę, a Wasilewski znienacka nachylił w stronę policjanta zaglądającego do wnętrza samochodu.

61
{"b":"100640","o":1}