Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Mam ochotę zapić się na śmierć – mruknął.

– Niestety, nie wziąłem nawet wina mszalnego – ksiądz wyjął spod sutanny niewielki termos. – Ale proponuję wspaniałą herbatę. Nie chwaląc się, jestem znawcą herbat.

Nalał do nakrętki trochę ciemnego płynu. Wasilewski spróbował. Napój rzeczywiście był wyśmienity – gorzki, korzenny, aromatyczny. Zawarty w nim garbnik ściągał śluzówkę podniebienia, przywracał jasność myśli. Genialny napój; ciężki jak beton, a jednocześnie lekki jak najmniejsze, wysuszone źdźbło wschodnich przypraw. Nie krzyż, a właśnie herbata chyba powinna stać się symbolem Kościoła.

– Widzisz, synu – ponownie napełnił nakrętkę zawartością malutkiego termosu. – Wiem, że rozmawiałeś z panem Mierzwą i z panem pułkownikiem Waśkówem. I nawet, wyobraź sobie, wiem o czym.

– Nie wiedziałem, że kościelne służby przenikają się z cywilnymi.

– Zupełnie się nie przenikają. Dowiedziałem się przypadkiem, i bardzo nas ta sprawa zaintrygowała. Bardzo!

– Domyślam się – Wasilewski dopił resztę herbaty i oddał nakrętkę. Wyjął z kieszeni paczkę papierosów.

Ksiądz popatrzył na niego zgorszony.

– To fatalny nałóg, synu. Powinieneś mieć silną wolę i rzucić to świństwo – ksiądz rozejrzał się wokół, czy przypadkiem w pobliżu nie pałętają się jacyś ludzie. – Jeśli jednak nie zamierzasz rzucić nałogu natychmiast, to poczęstuj mnie jednym.

Wasilewski wyciągnął paczkę w jego kierunku.

– Czy ksiądz zamierza kontynuować tę idiotyczną sprawę z Daroniem, Ritą Lausch, i tak dalej?

– Zdziwię cię, synu. I to bardzo.

Zaciągnął się papierosem. Zamierzał kontynuować, ale z bocznej ścieżki wyszła starsza kobieta.

– Szczęść Boże! – powiedziała.

– Bg zpłć… – ksiądz ledwie dukał przez zamknięte usta, nie chcąc w jej obecności wypuszczać dymu z płuc. Schował papierosa pod ławką, jak uczeń przyłapany przez nauczyciela. Spod jego sutanny dymiło niczym z parowej lokomotywy.

– Och, zbiórka na cele charytatywne? – kobieta zauważyła siostry zakonne. Wyjęła portmonetkę i dała im złotówkę. Obie dygnęły jednocześnie i wyszeptały podziękowanie.

Gdy starsza kobieta odeszła, ksiądz zaczął kaszleć. Nareszcie mógł wypuścić dym z płuc, jednak po chwili znowu się zaciągnął. Jedna z sióstr zakonnych podrzuciła otrzymaną złotówkę do góry, zręcznie złapała w locie, przełożyła z dłoni do dłoni i odwróciła.

– Orzeł czy reszka? – spytała koleżankę.

– Orzeł.

Tamta otworzyła zaciśniętą dłoń.

– Reszka. Przegrałaś!

– Dziewczyny! – zdenerwował się ksiądz. – Spokój mi tam! – Gdy obie ponownie złożyły dłonie jak do modlitwy i opuściły głowy, powrócił do rozmowy. – O czym to ja mówiłem?

– Że się zdziwię.

– A tak. Właśnie – odchrząknął i zaciągnął się znowu. – Otóż prowadziliśmy kiedyś podobne śledztwo. Och – zrobił odżegnujący gest. – „Śledztwo” to za dużo powiedziane. Jednak coś jest na rzeczy.

– W sprawie Daronia?

– Nie. Intrygowały nas pewne… dziwne przypadki. W latach czterdziestych Kościołowi trochę dopiekł pewien działacz PPR – tu, we Wrocławiu. Mniejsza o nazwisko, tego pana zastrzelili potem szabrownicy w Dzierżoniowie. Co dziwne, rozpoznano go jako członka Milicji Obywatelskiej w Wałbrzychu. Rok później. Niby nic, może brat, może sobowtór, może to tylko przypadkowe podobieństwo, albo pomyłka któregoś z wiernych, może przewrażliwienie jakiegoś kleryka… Problem w tym, że Kościół jest pamiętliwy. Nie w sensie zemsty, Broń Boże, ale u nas sprawy długo tkwią w pamięci. Długo, naprawdę długo.

– Tysiące lat?

– Nie przesadzajmy – ksiądz uśmiechnął się. – Tylko że to jeszcze nie koniec. Ten pan z milicji zginął w trakcie ulewy pod osuwającą się hałdą, w Wałbrzychu, w latach sześćdziesiątych. I znowu to jeszcze nie koniec historii. Jedna z wiernych rozpoznała go w roku 1979! W Niemczy. Był wikarym tamtejszego kościoła.

– Łaaaaaaaał! – Wasilewski roześmiał się na cały głos. – Najpierw PPR, potem milicja, a potem wikary. Jakby przewidywał przyszłość! – ryknął śmiechem jeszcze głośniej. – I odpowiednio się ustawiał!

– Z ust mi to wyjąłeś, synu – ksiądz uśmiechnął się uprzejmie. – Z ust mi to wyjąłeś, doprawdy!

– Przecież to zbiór bzdur!

– Taaak? – uśmiech znikł nagle z twarzy. – A Rudi Schenck? Dlaczego w środku wojny nagle zaczął się uczyć współczesnego języka polskiego?

– Co ksiądz sugeruje? – Wasilewski otrząsnął się nagle. – Zaraz… Jak to „współczesnego” języka? O co chodzi?

– Ha! Bo pan Rudolf nie był Niemcem.

– A kim?

– Tego nie wiem. Nie był Niemcem. Nie był Polakiem z lat trzydziestych, nie był też…

– Moment! Co to za określenie „Polak z lat trzydziestych”?

Wasilewski zapalił drugiego papierosa.

– I tak wiem, do czego ksiądz zmierza. To ja byłem Rudolfem Schenckiem, tym PPR-owcem, milicjantem i na dodatek wikarym, prawda? To ja byłem Robertem Daroniem, którego zresztą zamordowałem. To ja poderwałem Ritę Lausch, będąc przedtem różnymi innymi osobami, prawda?

– Niby świadczą o tym zdjęcia, ale to, oczywiście, niczego nie przesądza. W przeciwieństwie do innych służb śledczych, my zajmujemy się także sprawami z innego świata.

– Przepraszam, nie chcę księdza obrażać, ale to brednie!

– Widzisz, my nie mamy takich komputerów, jak pan pułkownik Waśków. Mamy za to dwanaście tysięcy sióstr zakonnych i przepastne archiwa. Każda zakonnica dostała pańskie zdjęcia z różnych okresów i duuuuuuuużo czasu do dyspozycji.

– Znalazły coś?

– Owszem. Kilka dziewiętnastowiecznych fotografii z Wrocławia, z Bielawy, z paru innych miejsc. Kilka życiorysów, niestety, niepełnych. Wyszperały nawet jedną rycinę z szesnastego wieku, choć, oczywiście, to mógł być błąd, bo wierność ówczesnych rycin w stosunku do oryginału pozostawia wiele do życzenia.

– Ksiądz kpi?!

– Broń Boże! – podniósł ręce.

Siedzieli w milczeniu, na zatopionej w mroku ławce, patrząc na zawiłe kanały rzeki przed nimi, na oświetlone lampami mosty, wreszcie na wieże kościołów na drugim brzegu, z których reflektory na dole wydobywały dziwne, niespotykane za dnia cienie.

– Widzisz, synu – podjął ksiądz. – Pan pułkownik Waśków posiada nowoczesną technologię i dostęp do niemieckich akt. Pan Aleksander Mierzwa ma sieć powiązań, całą policję do dyspozycji i papiery, które otwierają wszelkie drzwi. A ja… Ja mam za sobą jedynie dwa tysiące lat doświadczeń Kościoła Powszechnego na planecie Ziemia.

– Aha, ksiądz sięgnął do Biblii. Wiem, wiem – zakpił. – Któraś tam Ewangelia to wasz instruktaż prowadzenia śledztwa. Piłat, te sprawy…

Człowiek w sutannie odpowiedział mu uśmiechem.

– Narysowałem sobie na mapie miejsca pańskich pobytów i pańskich „śmierci”. I wyszło mi coś, co od biedy można by nazwać okręgiem. Poszarpany, nierówny, ale to prawie okrąg.

– Jego centrum to Wrocław, rozumiem.

– Nie – tamten przygryzł język. – Góra Ślęża.

Wasilewski znowu się roześmiał. Święta góra Słowian. Zresztą góra to ewenement w tej okolicy. Wrocław leży na równinie, a tu nagle, ni stąd, ni zowąd, dość duża góra w pobliżu. W dodatku tylko jedna.

– Co ksiądz sugeruje?

Odpowiedział pytaniem na pytanie.

– Czy słyszał pan o profesorze Kamieńskim?

– Nie.

– W takim razie muszę powiedzieć panu kilka słów o „imprintingu”. Na przykład kurczaki: już w chwili, gdy się wykluwają z jaj, mają „wdrukowane” w mózg określone zachowania. Pokazuje się takiemu namalowany na kartonie cień jastrzębia i kurczaczek zaczyna się panicznie bać, choć przecież nie może wiedzieć, co to jest jastrząb, bo nie zdążył nauczyć się tego od mamy. Profesor Kamieński robił doświadczenia na ludziach. Okazało się, że „imprinting” u ludzi nie istnieje… z jednym, malutkim wyjątkiem. Gdy podczas doświadczeń pokazywano pacjentom Górę Ślężę – z pewnego ujęcia, na zamazanej, ciemnej fotografii – to wiele osób przyznawało, że odczuwa silny niepokój…

Wasilewski westchnął ciężko.

– Ciekawi mnie, jak ksiądz powiąże teraz Górę Ślężę i moje pseudożycia, które mi wszyscy wmawiacie?

60
{"b":"100640","o":1}