– Dwie stewardesy w takim małym samolocie? – spytał Mierzwa.
– Niech pan nie pyta, co pił facet ustalający dyżury – dziewczyna uśmiechnęła się, podtykając mu tacę.
– A wiecie, panowie – powiedział ksiądz. – Coś mnie zastanawia.
– Co? – mruknął Waśków.
– Jeśli on rzeczywiście jest strażnikiem góry Ślęży, to dlaczego przy kolejnych „śmierciach” zmieniają mu się odciski, grupa krwi, a on sam ciągle wygląda tak samo?
– Co ksiądz pier… – Mierzwa powstrzymał się w ostatniej chwili. – W życiu nie słyszałem większych głupot.
– To nie są głupoty – wtrącił Kraśnicki. – Twarz księdza jest widoczna na zdjęciu takiej jakości, że przy całej naszej cholernej współczesnej technologii nie możemy nawet marzyć, żeby wyprodukować zdjęcie o choćby porównywalnej jakości.
– Czyli co? „Umiera” co jakiś czas, odradza się, następują pewne zmiany, ale on jest ciągle taki sam?
– Może czarownicy starożytnych Słowian nie potrafili przewidzieć, że będzie aż tyle ludzi na świecie? – powiedział ksiądz. – On zmienia skórę jak wąż, ale ciągle jest tym samym wężem.
– Przez tysiące lat? Chryste…
– Widzi pan – wtrącił Kraśnicki – Zastanawialiśmy się nad tym. Są społeczeństwa, które radzą sobie z rzeczywistością, i takie, które sobie nie radzą. To tak samo, jak z pojedynczym człowiekiem. Jeśli wszystko jest w porządku, człowiek usiłuje zmienić swoje otoczenie. Jeśli jest źle, to zaczyna zmieniać sam siebie.
– Fakt – mruknął Mierzwa. – Najwięksi wariaci, nie mogący sobie poradzić z otoczeniem, zaczynają się tatuować, wkładają sobie kolczyki w oko, a potem sięgają po spluwę i sieją po przedszkolakach.
– My rozpatrywaliśmy inną opcję. Jeśli jakieś społeczeństwo nie może ukształtować zmieniającego się otoczenia, a nie chce zmienić się samo, to może mieć trzecią możliwość.
– Jaką?
– Może oni potrafili zmienić czas?
– Zawinąć w pętlę? – spytał ksiądz. – Jak się nie udało za pierwszym razem, to zawrócili koło czasu, żeby spróbować jeszcze raz? I pozostawili strażnika, który dba… – zawahał się. – O co?
– Może o ich boga – powiedział Kraśnicki. – Nie sądzi ksiądz przecież, że to była technologia… Czas zatacza koło, a my jesteśmy jak postacie na pożółkłym filmie, po raz kolejny powtarzające swoje role.
– Za każdym razem trochę inaczej – roześmiał się Mierzwa, kręcąc sobie palcem kółka na czole. – Tym razem mamy na niego – wskazał Wasilewskiego – niepodważalne dowody. I wsadzimy go do pierdla.
– Czekajcie, panowie – ksiądz wyjął spod sutanny mapę i zaczął ją rozkładać. – Zaznaczyłem sobie tutaj wszystkie miejsca, gdzie on żył, i wszystkie miejsca, w których umarł. Chyba jednak popełniłem błąd.
– Czemu?
– Nie jest ważne, gdzie on żył – człowiek w sutannie przygryzł wargi. – Ważne, gdzie umierał.
Ksiądz wyjął ze schowka w fotelu serwetkę z nadrukiem LOT-u. Zaczął oddzierać małe kawałki i przy pomocy śliny przyklejać je w punktach, w których czerwonym flamastrem zaznaczył miejsca kolejnych „żyć” Wasilewskiego. Po chwili pozostały tylko czarne – miejsca domniemanych „zgonów”.
– Dorysuję księdzu trochę nowych – mruknął Kraśnicki, wyjmując długopis. – To z naszych akt. Tu i tu – rysował małe znaczki na mapie – i tu. I jeszcze tutaj…
– Jezus! Jezus! Jezus!!! – ksiądz rozluźnił koloratkę pod szyją. – Przecież to jest idealny okrąg!
– No to co? – mruknął Mierzwa.
– O Boże! Nie rozumiecie?!
– Czego?
– On nie może opuścić pobliża góry Ślęży. Zawsze ginie! Zawsze umiera! A potem się odradza.
– O żesz ty – warknął Kraśnicki. – Z jaką prędkością leci ten samolot?
– Nie wiem – Mierzwa wzruszył ramionami. – Jakieś trzysta, czterysta kilometrów na godzinę.
– O Boże – ksiądz zaczął rozpinać górne guziki sutanny. Cały poczerwieniał, zupełnie jakby się dusił. – No to właśnie zbliżamy się do granicy okręgu. Musicie zawrócić maszynę!
Kraśnicki też rozluźnił krawat.
– Zaraz zginiemy?
Druga stewardesa – ta, która rozmawiała przez interkom – odwróciła się nagle i podeszła do nich z uśmiechem.
– Witam panów.
– To Rita Lausch! – wrzasnął nagle Waśków, wstając z fotela. – To jest Rita Lausch!!!
Stewardesa dygnęła teatralnie, unosząc dół swojej krótkiej spódniczki.
– Nazywam się Gosia Majewska – uśmiechnęła się porozumiewawczo do Wasilewskiego i samymi ustami posłała mu pocałunek. Taki babski. Taki ciepły. Taki, jakim potrafi obdarować tylko kobieta. Taki pocałunek sprawia, że mężczyzna nagle już wie, dlaczego urodził się mężczyzną. Jezu! Kochał tę kobietę! Kochał ją… Była jego. Kochał ją po prostu! Był jej dozgonnym fanem i wielbicielem!!!
– To Rita Lausch, Rita Lausch, Rita Lausch… – powtarzał Waśków.
– Pewnie dawniej nazywała się inaczej – mruknął ksiądz. – Nie wpadliśmy na to, że było ich dwoje…
– Przecież badałem go ukradkiem za pomocą wykrywacza kłamstw – wtrącił Kraśnicki. – On naprawdę nic nie wiedział…
Gosia Majewska kucnęła przy nich, ciągle z uśmiechem na ustach.
– On nie mógł niczego pamiętać. Po każdej śmierci potrzebuje dłuższej chwili, żeby odzyskać świadomość. Tak jak i ja. Tak jak i wy.
– My?! – ksiądz dał się kompletnie zaskoczyć.
– Teraz wszyscy umrą. On ma zbyt ważną misję do spełnienia. Wy przeżyjecie, bo musicie pozamykać śledztwa w jego sprawie i zniszczyć dokumenty.
– Jak Rita Lausch? – spytał Waśków. – Historia się powtarza.
Gosia uśmiechnęła się jeszcze szerzej.
– To także odpowiedź na pańskie pytanie – zerknęła na Kraśnickiego. – Owszem, powtarza się, ale dość perfidnie. Zresztą sam pan zobaczy.
– Wszyscy zginiemy?
– To naprawdę nie boli. Wy chwilowo przeżyjecie, żeby doprowadzić sprawy do końca. A potem znowu śmierć i odrodzenie. Teraz będziecie mu pomagać. Otrzymacie nieśmiertelność, a właściwie umiejętność wychodzenia z każdej śmierci i przemiany.
Znowu taki babski, ciepluteńki uśmiech w stronę Wasilewskiego, takie niemożliwe do opisania, porozumiewawcze spojrzenie. Czuł ciarki na plecach. Czuł się znowu zaakceptowany. Był u siebie.
– I skontaktuje pani RP z Bogiem?
– Nie ma sprawy. Już za chwilę – roześmiała się, tym razem głośno. – Choć może się wam to nie spodobać, bo chyba to nie ten bóg, o którym myślicie.
Kraśnicki wyszarpnął pistolet z kabury i zarepetował. Zaczął biec pomiędzy fotelami, w jednej ręce trzymając spluwę, a w drugiej swoją służbową legitymację.
– UOP!!! – wrzasnął do drugiej stewardesy, mocno przestraszonej, bo z panującego wokół hałasu wyłowiła już zmieniający się gang silników. – Otwieraj drzwi do kabiny pilotów!!! Jestem oficerem UOP! Otworzyła.
– Mayday, Mayday, Mayday! – krzyczał pierwszy pilot. – Spadamy!
– No, zróbcie coś! Włączcie… – drugi pilot zbliżył mikrofon do ust dokładnie w chwili, kiedy oba silniki zamilkły, a dotychczasowe wycie maszyn ustąpiło miejsca narastającemu świstowi powietrza. – A… No to dobranoc. Już po nas.
Ksiądz zaczął się modlić. Waśków odruchowo wyszarpnął pistolet z kabury, ale nie bardzo wiedział, co z nim zrobić. Mierzwa ukrył twarz w dłoniach. Pasażerowie krzyczeli, tylko Gośka Majewska ciągle się uśmiechała.
– To się nagrywa w czarnej skrzynce! – kapitan usiłował przyciągnąć do siebie stery. – Dziecko, kiedyś ci odtworzą taśmę… Krysiu, pamiętaj, że tatuś cię bardzo kochał!
– Jestem z UOP – darł się Kraśnicki, potrząsając legitymacją. – Natychmiast zawróćcie samolot!
Drugi pilot odwrócił głowę.
– Pierdol się – powiedział spokojnie. – Spadamy dokładnie na rynek w Legnicy.
W tym momencie ksiądz przestał się modlić. Spojrzał Wasilewskiemu prosto w oczy. Głęboko.
– Synu… Przecież trasa z Wrocławia do Szczecina nie prowadzi nad Legnicą!
Panom Boruniowi i Trepce dedykuję,
Z podziękowaniem za piękne chwile przeżyte w dzieciństwie
I zapożyczając imię głównej bohaterki
Dziękuję i kłaniam się nisko moim Umarłym Mistrzom