– Ja nie wiedziałem, że tu nie wolno chodzić. Ja…
– Niech się pan tym nie przejmuje – pułkownik przerwał połączenie.
Wasilewski zauważył kilku żołnierzy z przewieszonymi przez plecy Berylami, a gdy dotarł w krąg świateł, dostrzegł pomalowany w barwy ochronne samochód terenowy i transporter opancerzony. Tym razem polski i, w przeciwieństwie do tamtego z tyłu, zupełnie sprawny.
– Niech się pan nie przejmuje – wysoki mężczyzna w wyjściowym mundurze i rogatywce podszedł do niego z wyciągniętą dłonią. – Mrowie rowerzystów, grzybiarzy i „grillowników”, jakie przemierza ten teren w weekendy, jest tak wielkie, że gdybyśmy choć raz strzelili tu z ostrej amunicji, to straty przewyższyłyby Hiroszimę.
– Co prawda widziałem tablicę „Teren wojskowy”, ale…
– Spokojnie – Waśków zaprosił go do wnętrza transportera. – Pułkownik Wojska Polskiego to nie jest facet od wyłapywania tych, co łamią kompletnie nieważne przepisy.
– W takim razie czemu zawdzięczam przyjemność rozmowy z panem?
– Widzi pan – pułkownik zamknął pancerne drzwi i zapalił jarzeniówki. – Mam z panem pewien kłopot. A nawet nie kłopot. Duży problem.
– Nie rozumiem.
Waśków wyjął dwie oszronione puszki piwa z podręcznej, styropianowej lodówki. Otworzył jedną i podał Wasilewskiemu.
– Bo przyszedł pan na spotkanie prawie czterdzieści lat za wcześnie – uśmiechnął się szeroko.
– Jezu, znowu coś jest ze mną nie tak. Coś się ze mną dzieje!
Pułkownik dłuższą chwilę przyglądał się mu badawczo, potem odwrócił wzrok.
– To wszystko wokół jest tylko po to, żeby zrobić na panu wrażenie – wskazał na pancerne ściany transportera. – Żeby przekonać pana, że wszystko co dalej powiem będzie, wbrew pozorom, zupełnie poważne.
– Wszystko co pan powie będzie WBREW POZOROM poważne? – powtórzył jak echo Wasilewski.
– A tak – pułkownik otworzył swoją puszkę, westchnął ciężko i upił mały łyk. – Pracuję w wojskowym kontrwywiadzie. I wie pan… Te wszystkie służby jakoś tak wzajemnie się przenikają. Tu się słyszy jakąś plotkę, tu wpadnie w ręce jakiś strzęp informacji, i coś tam dowiadujemy się o działaniu konkurencji.
– Mówi pan o Alku Mierzwie?
– Owszem. Bardzo zainteresowało mnie, dlaczego jeden z najlepszych oficerów Centralnego Biura Śledczego od dłuższego czasu ślęczy nad sprawą, w której nikogo o nic nie można oskarżyć. Chciałbym wiedzieć o co mu chodzi?
Wasilewski uśmiechnął się także. Skosztował doskonałego, schłodzonego Żywca i zapalił papierosa.
– Ja też chciałbym wiedzieć.
– No tak. Wiedziałem, że on się z panami spotka na tym parkingu, i pogrzebałem we własnych papierach. A wie pan, mamy teraz taki rewelacyjny, amerykański komputer, który nawet ze zdjęć w różnych dokumentach potrafi rozpoznać twarze i… – zmienił temat. – Otóż zadałem moim ludziom pytanie: „Co my właściwie wiemy o Wasilewskim?”.
– Że jestem agentem wywiadu Hondurasu?
Pułkownik znowu się roześmiał.
– Hondurasu, Puerto Rico, Księstwa Monaco i Estonii. To zbyt śmieszne, żeby traktować poważnie. Niemniej… Coś mi powiedziało, że tu będę mógł pana spotkać. Nazwijmy to szóstym zmysłem, darem prekognicji, wróżeniem z fusów. Przyprowadziłem paru ludzi, ale, jak mówię, wyłącznie po to, żeby zrobić wrażenie. Czekaliśmy po ciemku, czekaliśmy, i pan przyszedł.
Wasilewski potrząsnął głową.
– Powiedział pan, że…
– Że przyszedł pan na spotkanie o czterdzieści lat za wcześnie.
– Boże, znowu mam wrażenie, że śnię.
– Nie śni pan – Waśków wyjął z koperty stare, nadpalone zdjęcie wielkości pocztówki. Najpierw pokazał rewers. Było tam napisane po niemiecku: „Spotkajmy się tu za sto lat, Rito. Twój Rudi”. I data: 19 maj 1943. Pułkownik powoli odwrócił kartonik, żeby można było zobaczyć, co jest na zdjęciu. Przedstawiało ten sam poligon i ten sam niemiecki transporter, tyle że w stanie sprzed pięćdziesięciu ośmiu lat. Na dachu stał Wasilewski w mundurze Wehrmachtu, z przewieszonym przez ramię chlebakiem. W ręku miał wiązankę polnych kwiatów, uśmiechał się.
– To… to jest…
– Dzisiaj z fotografią można zrobić wszystko – przerwał mu sucho Waśków. – Nie męczyłbym pana w związku z fotomontażem. Zdjęcie jest autentyczne.
– Skąd pan je ma?
– A, to bardzo ciekawa sprawa. Nasz piękny amerykański komputer, szukając informacji na pański temat porównywał nawet twarze na zdjęciach. Jakiś głupi informatyk zapomniał mu dać ograniczenie czasowe do roku, ja wiem… siedemdziesiątego, osiemdziesiątego, na przykład. I proszę, co się okazało. Mamy pańskie zdjęcie! Z roku 1943.
– Pan nie mówi poważnie…
– Teraz jest chyba jasne, dlaczego na wstępie stwierdziłem, że WBREW POZOROM będę mówił poważnie.
– Chyba nie sądzi pan, że żyłem w roku 1943!
Waśków wzruszył ramionami.
– Zbadałem wszystkie przejęte po wojnie niemieckie akta. I znowu ciekawa historia. Otóż w gestapo, a potem w RSHA, głównym urzędzie bezpieczeństwa Rzeszy, pracowała pewna kobieta, Rita Lausch. Była tak dobrym oficerem śledczym, że awansowała wysoko, będąc jedyną babą w urzędzie na tak eksponowanym stanowisku. Zlecano jej rozgryzanie najpoważniejszych spraw. W roku czterdziestym trzecim otrzymała kolejną. Wykryto w wojsku agenta obcego wywiadu, a był nim gefreiter Rudolf Schenck. Jednak od razu pojawiły się wątpliwości. Obcy wywiad umieszczał w niemieckim wojsku… szeregowca? Po co? Sprawa była bardzo dziwna. Aby to wyjaśnić, cofnijmy się nieco w czasie. Otóż w trzydziestym dziewiątym pan Heini Huber miał zostać wysłany z Breslau na wojnę z Polską. Niestety, skład wykoleił się już w Trzebnicy. Jedyna ofiara śmiertelna: Heini Huber. Dwa lata później dowództwo postanowiło wysłać szeregowego Kristiana Mellera na front wschodni. Niestety, pan Meller zginął wraz z całym plutonem w katastrofie lotniczej pod Oppeln. I wszystko byłoby w porządku, ale przypadkiem wykryto, że Heini Huber, Kristian Meller i Rudi Schenck to jedna i ta sama osoba, o czym świadczą choćby zdjęcia z odpowiednich akt.
Waśków wykładał na malutki metalowy stolik pożółkłe, niemieckie dokumenty z wpiętymi zdjęciami Wasilewskiego w mundurach różnych formacji.
– Normalnie by się nie patyczkowano, ale coś zwróciło uwagę oficera prowadzącego. Pewien dziwny szczegół. Jeśli jakiś wywiad zadaje sobie tyle trudu, żeby „wskrzeszać” swojego agenta, czyli organizować poważne wypadki dla przykrycia pseudośmierci, to dlaczego tym człowiekiem jest zwykły szeregowiec? Dlaczego w Breslau? Odtąd sprawę miała prowadzić Rita Lausch. Jej pierwszym posunięciem było rozkopanie grobów pana Hubera i pana Mellera. Ciał w trumnach nie było. I tu zaczyna się najciekawsze. Pani Lausch aresztowała Rudolfa Schencka. Jechali autem do Berlina na przesłuchanie – Waśków podrapał się w brodę. – Hmmm… Ciągano do Berlina zwykłego szeregowca? Po co?
– Po co? – powtórzył Wasilewski.
– Tego nikt już nie wie – pułkownik uśmiechnął się lekko. – W każdym razie nie dojechali.
– Czyżby wypadek?
– Słusznie. Podoba mi się pański tok myślenia.
– Na wysokości Legnicy? Na autostradzie?
Pułkownik skinął głową.
– Na wysokości Leignitz, dokładnie. Czyżby jakieś skojarzenia?
– Niech pan nie kpi!
Waśków wyprostował plecy, skrzywił się lekko.
– Rita Lausch przeżyła. Ekipa ratunkowa stwierdziła śmierć Schencka, jednak jego ciało gdzieś znikło. Niby nic, kto by się zajmował jakimś szeregowcem, ale…
– Ale to nie koniec, prawda?
– Owszem. Ritę Lausch złapano na tym, jak niszczyła akta sprawy. I to, niestety, skutecznie. Nic nie pozostało poza tym zdjęciem, w ostatniej chwili wyciągniętym z pieca wraz z kawałkiem papieru. Śledztwo przekazano wyższym szarżom. Pierwsza hipoteza była następująca: Rita zakochała się w podejrzanym, czego najlepszym dowodem jest właśnie to zdjęcie, zainscenizowała wypadek samochodowy pod Leignitz i pomogła kochankowi uciec, a potem zacierała ślady, paląc akta. Wtedy naprawdę się nie patyczkowano… W uznaniu poprzednich zasług nie rozstrzelano Rity, a jedynie zdegradowano ją i przesunięto do zupełnie nieważnej placówki bezpieczeństwa w fabryce Dyrenfurth. To dzisiejszy Brzeg Dolny.