– I pan jest profesjonalnym psychologiem?
– „Profesjonalny” – Hirszbaum wzruszył ramionami. – Słowo-wytrych. Wie pan, co to jest psychologia? Wiem, że pan nie wie, więc wytłumaczę. Psychologia to nauka wymyślona przez lekarzy, którzy się bali krwi – znowu się roześmiał, ale tym razem trochę smutno. – Gówno wiemy o ludzkiej psychice! Gówno wiemy o mózgu! Freud – nazwisko, które zna każdy – był pętakiem naukowym, co mu wielokrotnie udowodniono. Naukowym zerem! Niczym. Ale to nie przeszkadza, żeby freudyzm kwitł sobie w najlepsze. Już jako filozofia? Jako wiara? Nie wiem, naprawdę nie wiem. Psychoanaliza to nie nauka, a jednak stosuje się ją na całym świecie.
– Jeszcze chwila, a zacznie pan tłumaczyć, że wszystko nam się śni – Mierzwa też zapalił.
– O! – Hirszbaum wycelował w niego papierosem. – I już pan jest na właściwej drodze.
– Na jakiej drodze?
– Żeby stać się zawodowym freudystą. Przepraszam, nie zawodowym, a „profesjonalnym”.
Oficer tylko westchnął. Wstał z maski auta, dopijając resztę piwa, i rozprostował kości.
– Widzę, że do niczego dzisiaj nie dojdziemy – mruknął. – Ale jeszcze powrócimy do tej sprawy. Dziękuję panom za spotkanie.
Wrzucił pustą puszkę do kosza. Lekko przygryzając wargi otworzył drzwi swojej lancii, zrobił gest, jakby chciał się zatrzymać, przemógł się jednak i wsiadł, od razu uruchamiając silnik.
Wasilewski nie patrzył na oddalający się samochód. Spojrzał na kolegę.
– Zdzisiek – nie wiedział jak to powiedzieć. – Ja naprawdę jestem wariatem?
– Jakim wariatem? – Hirszbaum wzruszył ramionami. – Nie przejmuj się tym.
– Powiedz.
Tamten odrzucił dopiero co zapalonego papierosa.
– Dobrze ci w życiu? Masz jakieś problemy poza tym oficerkiem? Ktoś cię ściga? Goni? Jesteś niebezpieczny dla otoczenia?
Wasilewski milczał, nie mogąc poradzić sobie z myślami.
– Więc jak ci dobrze, to się nie przejmuj – Hirszbaum też uruchomił silnik. – Olej wszystko i wpadnij w czwartek, jak zwykle.
Ruszył ostro, pod prąd, potem skręcił na prowadzącą w dół pochylnię.
Wasilewski nawet nie zdążył mu podziękować. Siedział dłuższy czas w milczeniu, potem również zapalił silnik. Objechał betonowy rdzeń budynku i dostał się na rampę zjazdową, ale już po właściwej stronie. Przy wyjeździe było trochę zachodu z elektronicznym biletem, bo nikt nie przewidział, że można tu wjechać lub wyjechać nie wysiadając z samochodu i nie wychodząc na zewnątrz. Wokół nie było ani jednego człowieka. Przez moment zastanawiał się, czy nie zadzwonić do centrum obsługującego parking, ale, znając życie, o tej porze tam również nie było nikogo. Musiałby wykłócać się z durnowatymi komputerami, które miłym głosem kazałyby mu przyciskać coraz to nowe cyfry w telefonie. Trzeba więc było wysiąść i szukać automatu. Przynajmniej na moment odwróciło to jego myśli od problemów, gdy jednak szlaban nareszcie się uniósł, wszystko wróciło.
Naprawdę jest wariatem? Schizofrenikiem z napadami amnezji? Naprawdę załatwił sobie lewy paszport w Belize? No, psiakrew! Rzeczywiście nie wiedział, gdzie leży to pieprzone Belize, ani jaki tam jest język urzędowy. Nie bardzo pamiętał, żeby cokolwiek załatwiał, ale… Przyspieszył, mknąc przez uśpione miasto. Przecież musi coś pamiętać. Musi mieć jakichś znajomych. Zaraz, zaraz… Usiłował sobie przypomnieć. Sekretarka? Widział ją kilka razy. Zatrudnił, rzeczywiście, z ogłoszenia w gazecie. Miał jakichś informatyków w firmie, miał księgową. Księgową widział raz w miesiącu, informatyków w ogóle. Wszystko na telefon, zresztą czy on się na tym znał? W ogóle. Załatwiał proste, dobrze płatne zlecenia, i tyle. Boże, Zdzisiek mógł mieć rację. Żeby tak zupełnie niczego nie pamiętać? Żadnego prywatnego znajomego? Ale przecież jest Zdzisiek i… i… jeszcze ktoś! Mglista sylwetka nie mogła zmaterializować się w jego umyśle. Jakaś kobieta… Jakaś… jakaś… Boże, żył dotąd jak we śnie! Pałętał się nocą po prawie pustych ulicach, łaził wśród drzew, ciągle sam, ciągle zanurzony w onirycznej rzeczywistości snu. Był wariatem!
Alfa przemknęła przez most Trzebnicki. Most. Pamiętał go. Chociaż sprowadził się do Karłowic niedawno, to dzielnica wydawała mu się jakby znajoma, a przynajmniej niektóre jej kwartały. Zwolnił lekko. Nie, do domu nie może jechać, teraz nie wytrzymałby sam w czterech ścianach. Opuścił obie szyby, poddając się uderzeniom ciepłego wiatru, i rozglądał się wokół. Pamiętał monstrualny silos po drugiej stronie Odry, ulicę, ocienioną kutymi w żelazie płotami, wieżę ciśnień tuż pod koszarami. Skręcił w Kasprowicza, przycisnął pedał gazu. Alfa skoczyła do przodu, jakby ją ktoś smagnął biczem; momentalnie przestrzeliła bądź co bądź dość długą ulicę. Wieża rzeczywiście była. Tak jak i koszary, należące teraz do uniwersytetu.
Skręcił w lewo, potem w prawo. Miasteczko wojskowe. Jeden z większych budynków przebudowano na szpital zakaźny. Znowu skręcił w lewo. Na pewno pamiętał tę drogę. Pamiętał te bruki, wysokie krawężniki, platformę alarmową do obserwacji przeciwlotniczej na jednym z dachów… Dodał gazu. Alfa grzała prawie dwieście na godzinę po nierównej, wąskiej drodze. Na szczęście był cholerny środek nocy i pusto wokół. Droga wyprowadziła go za budynki, między pola. Nie, nie pola, to poligon. Kopnął hamulec, zatrzymał się na brukowanym podjeździe, flankującym wał z zardzewiałym szlabanem i tabliczką: „Teren wojskowy – wstęp wzbroniony”. Pamiętał ten podjazd…
Wyjął ze schowka latarkę i wysiadł, rozglądając się wokół. Całe szczęście, że to teren wojskowy – ostatnia tak wielka oaza czystej, nieskażonej niczym przyrody o kilka minut od centrum. Zatrzasnął centralny zamek i, oświetlając sobie drogę latarką, ruszył wzdłuż poniemieckiej, betonowej drogi dla czołgów. Znów poczuł się jak we śnie.
Księżyc oświetlał przedziwne tereny porośnięte trawą, która sięgała mu do łokci. A może to nie była trawa? Może to jakieś trzciny? Srebrne morze, poznaczone nielicznymi wysepkami pojedynczych drzew, ciągnęło się po horyzont. Przyspieszył kroku. Drzewa pojawiły się także wokół drogi. Widział dwa działa, niemieckie „acht coma acht”; obydwa zdezelowane, teraz będące już chyba wyłącznie dekoracją.
Skądś wiedział, że trzeba skręcić w prawo. Oświetlił latarką niewielką tabliczkę: „Teren ćwiczeń przeciwchemicznych”. W wąskim strumieniu światła widział jakieś zardzewiałe stoliki, rozstawione wśród drzew i… i to, czego podświadomie szukał. Wypaloną skorupę niemieckiego transportera opancerzonego z czasów wojny. Przedarł się przez wysokie trawy i zręcznie wskoczył na pochyły pancerz. Jakiś dowcipniś namalował na burtach hakenkrojce i odznaki Africa Korps. Owszem, Rommel tu ćwiczył, ale ten wrak nie mógł mieć oznaczeń pustynnych pojazdów.
Wasilewski wsunął latarkę przez jeden z otwartych włazów. Ktoś w środku musiał rozpalić ognisko. Pancerz wewnątrz był osmalony, szara wykładzina ścian w dużej części roztopiona. Miejsca dla żołnierzy z rozwalonymi zasobnikami, szeroko otwarty, tylny właz szturmowy, pusty przedział silnika… Wasilewski opuścił się w dół. Z trudem przecisnął się do przedziału dowódcy przez otwór w cholernie ciasnych drzwiczkach. Usiadł, a właściwie kucnął na miejscu kierowcy i zerknął przez pancerną przyłbicę, osłaniającą prześwit obserwacyjny. Przyłbica miała szczeliny w kształcie choinki, jak w hełmie średniowiecznego rycerza.
W tym momencie zadzwoniła komórka. Wasilewski drgnął, zaskoczony, latarka upadła na podłogę.
– Tak, słucham?
– Witam – w słuchawce rozległ się niski głos. – Pan mnie nie zna. Pułkownik Waśków się kłania.
– Mmmm… Czym mogę służyć?
– Gdyby był pan tak uprzejmy i podszedł tu do mnie. Nie chce mi się brnąć przez te trawy.
– Podejść do pana? – przestraszony Wasilewski wystawił głowę przez właz. – Gdzie?
Prawie tuż obok, na bocznej drodze, między drzewami, zapaliły się światła dwóch pojazdów. Jeden z nich musiał być bardzo duży.
Wasilewski wyskoczył na zewnątrz i zaczął przedzierać się ku drzewom.