Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Matysik opuścił broń. Podszedł do tego czwartego.

– Tak? Słucham pana.

– Aaaaaaaaaaaa… – powiedział cywil głośno i wyraźnie.

– Nie do końca rozumiem.

– Aaaaaaaaaaaa… – powtórzył cywil i przełknął ślinę.

– No tak. Teraz wszystko jasne – zakpił Matysik. – Nie mogę cię zastrzelić, gnojku, bo sprawa o przekroczenie granic obrony koniecznej będzie trwała w sądzie trzy lata.

Cywil prawdopodobnie nie uwierzył. Odwrócił się i zaczął uciekać. I wtedy stała się rzecz nieplanowana. Wnuk Matysika, jedenastoletni chłopak, chwycił Kałasznikowa jednej z ofiar i wypruł całą serię. Trzydzieści dwa naboje. Żaden nie trafił w uciekiniera. Jak mu poderwało broń, to właściwie walił po wszystkim wokół. Głównie dziurawił chmury, i to chyba skutecznie, bo właśnie zaczął padać deszcz. Jakiś bardziej realny efekt jednak osiągnął – facet, który pięćdziesiąt metrów dalej naprawiał matiza, zaczął nagle wrzeszczeć i kuśtykać. Z kostki prawej nogi waliła mu krew.

Matysik zerknął na mglistą sylwetkę, śmiejącą się pod drzewem. ON miał zawsze rację. Felicjan nauczył się to cenić.

Trzydzieści lat wcześniej ekipa dochodzeniowa, złożona z letników i trzech wścibskich chłopców, poszła wyjaśniać, co tak naprawdę stało się w pensjonacie „Poruda” w Pieczyskach. Co sprawiło, że „prawie pięcioletni” chłopczyk znalazł się w jednym z bydgoskich szpitali w totalnym szoku i z okropną raną na ramieniu.

Niestety, już jakieś trzysta metrów od willi, w której mieszkali, detektywom zagrodziła drogę stara, zdezelowana nyska, zaparkowana w poprzek piaszczystej drogi. Dwaj mężczyźni i kobieta uśmiechnęli się na ich widok.

– Dzień dobry – powiedziała kobieta. – Jesteśmy z bydgoskiego pogotowia gazowego. Dalej nie możecie państwo przejść.

– Dlaczego?

– Awaria. A właściwie katastrofa – młoda kobieta wskazała na kłąb dymu unoszący się nad wierzchołkami drzew. – Noooo… tak się kończy nieumiejętne obsługiwanie butli z gazem.

– Są jakieś ofiary wybuchu?

– Ja tam nie wiem, proszę pana. Nam kazali tylko pilnować drogi.

– Ale co się stało?

– Nieee wieeeem… – ziewnęła. – Huknęło, aż się zapalił kawałek lasu. Ja tu tylko pilnuję, żeby więcej ofiar nie było. A tam straż gasi.

– Bo wie pani, myśmy się strasznie denerwowali – wczasowicz o wyglądzie mecenasa był nieustępliwy. – Przybiegł stamtąd jeden chłopczyk i opowiadał, ha, ha, o przybyszach z kosmosu w skafandrach i…

– A jak się ten chłopczyk nazywa? – młoda kobieta odrzuciła dopiero co zapalonego papierosa i wyjęła z kieszeni notes.

– Mareczek. Mareczek Hofman.

Zapisała.

– Bo wie pan, muszę wiedzieć. Bo my będziemy wypłacać odszkodowania. Normalnie się tego nie robi, ale dostaliśmy ogromne kredyty z ministerstwa i, wie pan, jak nie wydamy tych pieniędzy do końca roku, to nam przepadną i w przyszłym nie dostaniemy nowych. Rozumie pan przecież…

– Zamknij się „Pyskówka”! – warknął jeden z milczących dotąd mężczyzn, ubrany w drelich z napisem „Bydgoskie pogotowie gazowe”.

– Eeeeeee… kto by tam słuchał pięcioletniego dzieciaka? – wczasowicz-mecenas tylko machnął ręką.

– To mówi pan „Hofman”? Marek Hofman? Przez dwa „n”, dwa „r?

– „Pyskówka”, zamknij się!

Wczasowicze byli trochę zniesmaczeni tak chamskim odnoszeniem się do kobiety. Ale wiadomo… robotnicy. Jak ktoś ma za sobą jedynie szkołę podstawową, to nie może wiedzieć, co to kultura i atencja wobec kobiet…

Tymczasem w bydgoskim szpitalu ratowano „prawie pięcioletniego” Marka Hofmana (przez jedno „n” i jedno „f”). Chłopiec nie wiedział, że po odwrocie wczasowiczów z nieudanego zwiadu w radiostacji zdezelowanej nyski rozległ się złowróżbny komunikat: „Rozszerza się. Wszyscy do mnie!!!”. Malutki Hofman nie mógł nawet mieć pojęcia, że swoje życie zawdzięcza potwornemu pechowi „Pyskówki”, i temu, że spalono ją w rozerwanym na plecach kombinezonie OP-1 wraz z notesem, który miała w kieszeni.

Każdy policjant ma swoje nieoficjalne źródła informacji, ale to było zupełnie wyjątkowe. Nazywał je „Źródełko”. „Źródełko” miało na imię Ania i przeżyło dwadzieścia siedem wiosen. Kiedyś byli w sobie wściekle zakochani, potem jakoś się popsuło, a raczej wypaliło. Jednak, co się przecież rzadko zdarza w takich związkach, zostali serdecznymi przyjaciółmi. Pomagali sobie wzajemnie, wspierali się, świadczyli drobne usługi. Przyjaciel i przyjaciółka. Bliscy, serdeczni. Właściwie w każdej chwili mogli wkroczyć z powrotem na ścieżkę miłości. Przyzwyczaili się do siebie, rozumieli wzajemnie, nie byli zazdrośni o byle co. Ale układ, w którym w tej chwili byli, zadowalał obydwoje. Ona dawała mu wszystkie informacje, których potrzebował. On załatwiał wszystko, co było jej potrzebne, a dobry policjant miał w tej sprawie duże możliwości.

„Źródełko” było ściśle zakonspirowane. Nikt, oprócz Hofmana, nie wiedział nawet, że ma na imię Ania, choć wiele osób widziało ją codziennie w komendzie. Nawet jego ostatnia kochanka, jak sam mówił „kobieta jego życia”, z którą łączył bardzo poważne plany, nie wiedziała, kim jest „Źródełko”. Tej tajemnicy strzegł bardziej, niż czegokolwiek na świecie.

„Źródełko” była asystentką samego Big Bossa do spraw kontaktów z innymi służbami. Ania miała więc dostęp, i to z najwyższego pułapu, do wszystkich danych, archiwów i kartotek – nie tylko policji, ale także wywiadu, kontrwywiadu, służb cywilnych i wojskowych, Centralnego Biura Śledczego, Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego, Straży Granicznej, armii, Sekcji Służb Specjalnych, Biura Ochrony Rządu, agentów celnych, Straży Pożarnej (także ochotniczej), pogotowia ratunkowego, Instytutu Pamięci Narodowej i wszystkich służb zajmujących się archiwizacją informacji. Ona była bezcenna. Była genialna. Była też świetnym informatykiem. Jak sama twierdziła, nie pozostawiała żadnych śladów swoich odwiedzin w różnych kartotekach i archiwach. I Hofman szczerze jej wierzył. Dlatego nikt nigdy nie dowiedział się, kim jest tajemnicze „Źródełko”. Nikt nigdy.

Teraz jednak Ania zawiodła. Chyba po raz pierwszy, odkąd się poznali.

– No nic nie ma! Felicjan Matysik, lat 72. Wzorowa służba wojskowa, którą ukończył w stopniu kapitana. Broń ma legalną, kilka egzemplarzy. Żadnych wypadków, żadnych notatek służbowych. Jakiś taki dziwny ideał… Sprawdziłam wszystko w Śląskim Okręgu Wojskowym i w Warszawie. No… nie wierzę własnym oczom, ale dosłownie nic. Nic! Jakby gość nie istniał. Jakby go w ogóle nie było na świecie.

– Coś musi być.

– Ale nic nie ma.

– Chryste! Coś musi być! Daj mi jego zdjęcie.

Z tym akurat „Źródełko” nie miała kłopotu. Twarz siedemdziesięcioletniego mężczyzny zajęła cały ekran.

– Cholera… mam wrażenie, że już go kiedyś widziałem.

– Dać ci wcześniejsze zdjęcie?

– Jakbyś mogła.

Odgłos szybkiego stukania w klawisze. Po krótkiej chwili na ekranie pojawia się twarz czterdziestoletniego mężczyzny w mundurze.

– Masz, mistrzu – Ania uśmiechnęła się i zatarła ręce. – Pasuje?

„Prawie pięcioletni” chłopak, leżący w krzakach opodal, patrzył z otwartymi ustami. Dwóch mężczyzn w kosmicznych strojach, z jakimiś rurami sterczącymi z ust, właśnie zabijało wczasowiczów. Błyskawicznie. Szybko. Sprawnie. Potem obaj pobiegli do wnętrza pensjonatu. Jeden się potknął, obaj zderzyli się w drzwiach. Chłopczyk słyszał z wnętrza ciche „prrrryt” kałacha. I głośne „bum-bum-bum” Raka.

Po chwili wybiegli z powrotem. Jeden skoczył do gazika i zaczął rozkładać takie dziwne coś z boku auta – wyglądało jak prysznic. Drugi chodził wokół, penetrując okoliczne zarośla.

Chłopak zamknął usta. Nie mógł uwierzyć w to, co widzi. Jego wiedza, nikła w porównaniu z doświadczeniami dorosłego człowieka, nie podsuwała mu żadnego rozwiązania. Czy to mu się tylko śni? Czy to tylko sen? Jakaś zabawa? Co to jest? Co to jest? Co to jest?!

5
{"b":"100640","o":1}