Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Chłopczyk zacisnął powieki dokładnie w momencie, gdy rosły mężczyzna w przeciwchemicznym OP-1 rozchylił nad nim gałęzie i wycelował z maszynowego Raka.

To nie był sen, to nie były majaki. To nie były fantazje nakarmionego niesamowitymi opowieściami chłopczyka. To była jawa. Jawa! Jawa! Jezus Maria!

– Marek! Marku? Coś ci się stało? – „Źródełko” trzymała go za rękę, wyraźnie przestraszona. – Marek, co się dzieje?

Przełknął ślinę.

– To nie był sen. To nie był sen… Chryste!

– Marek. Mareczku… Wezwać lekarza?

Z Hofmanem działo się coś dziwnego, mężczyzna wręcz dygotał ze strachu. Przecież już sobie to wszystko zracjonalizował! To tak samo, jak kiedyś, gdy, też jako dziecko, zobaczył na ulicy kombajn. Wielką, czerwoną, nieprawdopodobną konstrukcję. Wydawało mu się, że taka maszyna nie może istnieć. Była za duża. Ale patrzył uważnie na twarze przechodniów wokół i nie widział oznak strachu. „To zwykły kombajn” – ktoś mu wyjaśnił, widząc konfuzję chłopca.

I tak samo było z tą opowieścią. Przez lata dał się przekonać, że to zwykłe fantazje. Nie było żadnych kosmitów zabijających letników w Pieczyskach. Zwykły wybuch gazu. „Prawie pięć lat” to stanowczo za mało, żeby obserwować świat racjonalnie. Przyśniło mu się. Za dużo nasłuchał się od kolegów fantastycznych opowieści. Udar słoneczny, pożar, gaz, huk i fantastyka naukowa, serwowana w filmie. Ramię rozwalił sobie, biegnąc przez las, bo nabił się na ułamaną gałąź jakiegoś drzewa. Nie było kosmitów zabijających ludzi w Pieczyskach. Nie było istot z rurami sterczącymi z twarzy, strzelających do ludzi. Nie było ich!!!

Jezus Maria. Byli!!!

Hofman patrzył w twarz mężczyzny, który odgarnął krzaki i wycelował do niego z maszynowego Raka. Już nie miał maski z długą rurą do pochłaniacza. Twarz dokładnie zapamiętana z każdego koszmaru, który śnił mu się przez setki nocy.

Boże! Dlatego został policjantem, właśnie z powodu koszmarów. Pamiętał zastrzelonego milicjanta, pamiętał, że tamten nawet nie zdążył sięgnąć do kabury z bronią. Hofman był lepszy – zawsze miał przy sobie dwa pistolety i malutki rewolwer. Ten koszmar wpłynął na całe jego życie. Tylko dlatego został policjantem: żeby móc się bronić. Jako głupi szczeniak zaciągnął się nawet do najemników w Czadzie, podczas francuskiej interwencji. Wprawdzie do niczego ich wtedy nie użyto, ale przynajmniej nauczono go zabijać. Mógł walczyć wszystkim: nożem, pięściami, zębami, szydełkiem swojej żony, nawet jej koronkową pończochą.

Nie mógł obronić się przed koszmarami, choć cały czas tłumaczył sobie, że to nieprawda. To tylko zwykłe sny.

A teraz koszmar okazał się prawdą. Więcej, był kurewsko realny! Patrzył w twarz, która śniła mu się podczas setek nocy. Pamiętał ją dobrze.

Jezu Chryste… To nie zły sen. To prawda! Zabijali ludzi w Pieczyskach! Ten facet. Ten, który już bez przeciwgazowej maski odsłonił ręką krzaki, które go ukrywały. W drugiej ręce miał maszynowego Raka ze zgranymi przyrządami celowniczymi.

– Marku? Marku, co się dzieje? – powtarzała „Źródełko”. – Marek! Ocknij się!

Ukrył twarz w dłoniach. Próbował się otrząsnąć.

– Masz trochę wody?

– Jezu, a może wezwać lekarza? Odwiozę cię na pogotowie, co?

– Nie – wypił kilka łyków z podanej szklanki. – Wiesz, dlaczego nic nie znalazłaś na jego temat? – usiłował znowu być racjonalny.

– Dlaczego? – była wyraźnie zaciekawiona.

– Zrobiliśmy błąd, szukając danych we Wrocławiu i w Warszawie.

– To gdzie mam szukać? – zaintrygowana upiła kilka łyków z jego szklanki. Wiedziała, a raczej czuła, że trafili na coś zupełnie niecodziennego.

Hofman uśmiechnął się blado.

– Szukaj w Bydgoszczy. Konkretnie w Pieczyskach. To jakieś trzydzieści kilometrów obok. Spróbuj skojarzyć te dwie miejscowości i tego faceta. Wczesne lata siedemdziesiąte.

– Dlaczego akurat w Bydgoszczy? Skąd o tym wiesz?

Uśmiechnął się, tym razem bardziej twardo.

– Tak się składa, że jestem jedynym oficerem policji w Polsce, który wie, gdzie szukać danych na temat tego faceta. Tak się po prostu składa…

Matysika wyprowadził z „dołka” posterunkowy. Z pewną atencją traktował siedemdziesięciodwuletniego staruszka. I w dodatku byłego oficera. Zaprowadził go do pokoju oficera dochodzeniowego.

Za biurkiem siedział rosły, chudy facet. W jego fizjonomii można było dostrzec pewien dziwny szczegół – mężczyzna miał zupełnie nieruchome, zimne oczy. Oczy węża. Matysikowi przez moment nawet wydawało się, że już kiedyś go widział… Ale to tylko ulotna chwila. Miał doskonałą pamięć do twarzy i z całą pewnością nie znał oficera o oczach zimnych jak lód.

Tamten podniósł się z krzesła.

– Jestem Marek Hofman – wyciągnął rękę. – Witam pana.

Matysik potrząsnął lekko dłonią. Siadając przed biurkiem już wiedział, dlaczego tamten wydawał mu się podobny do kogoś z przeszłości. „On po prostu ma takie same oczy, jak ja” – uśmiechnął się do siebie w myślach. – „Oczy węża”. Przecież sam widział je codziennie w lustrze, przy goleniu.

„Źródełko” dobrze odwalała swoją robotę. Niestety, podsumowanie wyników tej ciężkiej pracy można było określić jednym słowem: gówno, gówno, gówno! Felicjan Matysik. Pieczyska. Bydgoszcz. Zerknęła na pozostawioną przez Hofmana kartkę. „Pyskówka”, pensjonat „Poruda”. Nic, nic, po prostu nic! Sięgnęła po telefon. Kiedyś ten numer był zapisany wyłącznie w notesie Big Bossa – z powodu najwyższego stopnia utajnienia. Kiedyś…

– Cześć, dupka.

– No, cześć laska – odpowiedziała Kasia, jej odpowiednik w bydgoskiej komendzie policji. – W czym pomóc ci?

– Mam ból. Lata siedemdziesiąte, wczesne. Pieczyska, Bydgoszcz. Felicjan Matysik. Rozpierducha. Tajne sprawy. Znajdziesz coś, dupko śliczna? Aha, i słowa: „Pyskówka”, „Poruda”.

– Oki doki. Zaraz oddzwonię – krótkie westchnienie. – A przy okazji: jakiś gość zapierdolił TIR-a z fajkami. Mój Big Boss się wścieka. Daj mi jakiegoś recydywistę z Wrocławia, żebym go mogła podłożyć.

– Oki doki. Zaraz ci wyszukam z kartoteki.

– Bosko, laska. Do usłyszyska.

Hofman zapalił papierosa.

– Może mi pan wyjaśnić pewną sprawę? Był pan oficerem Wojska Polskiego?

– Tak. Byłem.

– I zrobili z pana snajpera?

– Nie rozumiem?

– Wystrzelił pan trzy pociski. Mamy trzy trupy. Pański wnuk wyrwał automat Kałasznikowa z rąk jednej z ofiar. Wystrzelił trzydzieści dwa pociski i trafił jedynie w kostkę faceta, który zmieniał koło w matizie.

– No przecież to jeszcze dziecko. On nie umie strzelać – zakpił Matysik.

– Pan umie?

– Ja wiem… W końcu jest się tym oficerem.

– Przeciętnie oddawaliście po sześć strzałów rocznie. W ramach ćwiczeń. A pan? Trzy strzały, trzy trupy. Skąd ta fachowość?

– Nie demonizujmy. Jednego walnąłem z przyłożenia. Dwóch z odległości kilku kroków.

– Zawsze zabiera pan tetetkę na grilla z rodziną?

– Nie. Tylko wtedy, kiedy napada mnie trzech facetów z kałachami.

Hofman zgasił papierosa. Uśmiechnął się lekko.

– Nie, no… Chciałbym, żeby to była zwykła rozmowa. Nie ma sensu zamieniać tego w pyskówkę…

Dwie pary cholernie zimnych oczu spotkały się momentalnie. Patrzyli na siebie kurewsko długo. „Nie ma sensu zamieniać tego w pyskówkę”. „Pyskówkę”. Shit!

Matysik po raz pierwszy pomyślał poważnie o oficerze prowadzącym śledztwo. Hofman natomiast zrozumiał, że niczego z niego nie wyciągnie.

„Źródełko” podniosła słuchawkę telefonu. Tego czarnego – specjalnego znaczenia. Komenda miała stary sprzęt, więc wystarczyło, żeby palcem przytrzymać jedną ze szpul wielkiego magnetofonu, i już nic się nie nagrywało.

– Cześć, laska.

– No co jest, dupka? – odpowiedziała „Źródełko”, ciągle trzymając palcem szpulę.

6
{"b":"100640","o":1}