– No i zawiadomiliśmy prokuratora – kontynuowała – ale… Stało się coś dziwnego.
– Co się stało?
– Na początku nic. Chłopaki zwinęły sprawcę, zrobiły oględziny. Ewidentny napad, chociaż nie wiadomo o co chodzi. I… zaczęły się schody.
– Co się zaczęło?
– No, nie wiem dokładnie. W każdym razie oficer dochodzeniowo-śledczy popełnił samobójstwo.
– O żesz…
– Jakiś straszny pech. Dwóch podoficerów zginęło w wypadku samochodowym. I Jagielski umarł na zawał, i…
– Co to jest? Jakaś mafia? – rozpaczliwie potrzebował dwóch pastylek alka prim, i tylko to go obchodziło.
– Nieeee… wszystko naturalne przypadki. No, ale w każdym razie pan przejmuje sprawę.
– O Jezuuuuu…
Gdzie są te cholerne pastylki?! Przecież pamiętał, że je miał. Wysłuchawszy, gdzie są akta sprawy i wszystkie papiery, oraz że pacjent jest jeszcze na dołku, ale prorok zaraz go wypuści, bo to oficer Wojska Polskiego, przycisnął klawisz rozłączający komórkę. Podszedł do okna, otworzył je i dłuższą chwilę patrzył na majestatyczne hitlerowskie budynki przy ulicy Łąkowej. Obecnie mieściła się w nich komenda wrocławskiej policji.
Ponad trzydzieści lat wcześniej „prawie pięcioletni” chłopczyk gnał przez las, brocząc krwią. Beczał na cały głos, a łzy ledwie pozwalały mu dostrzec cokolwiek. Co to było? Co to było? Co to było?!
Wypadł na niewielką polanę. Chwiejąc się na nogach skręcił w wąską, piaszczystą ścieżkę, wijącą się wśród sosen. Po chwili dobiegł do willi, w której rodzice wynajmowali pokój.
Zauważono go od razu – tak głośno beczał. Najpierw trzech kolegów – „Janek”, „Gustlik” i „Tomek” z załogi czołgu Rudy – potem matka i reszta wczasowiczów.
– Jezus Maria!!! – wrzasnęła matka. – Ty jesteś cały we krwi!
– Mama… mama…
– Jezus Maria!!! Pomocy!!! Synku!!!…
Kilku wczasowiczów rzuciło się, żeby wziąć chłopca w ramiona. Ktoś skoczył po apteczkę; inny, bardziej rozsądny, krzyknął, że biegnie do telefonu, żeby wezwać pogotowie. I że wie, w którym domu jest telefon. To tylko dwa kilometry…
– Co się stało? – matka nieświadomie powtarzała pytanie syna. – Co się stało?
– Uderzyłem się w drzewo. Jak biegłem.
– Co się stało?!
Letnicy usiłowali zdjąć z malca zakrwawioną koszulę. Ktoś wyjął z apteczki jodynę, pioktaninę i bandaże.
– Przyleciało UFO!!! – darł się chłopczyk. – Przybysze z kosmosu!!!
– Walnął w sęk albo jakąś ułamaną gałąź – wtrącił mężczyzna, który najlepiej grał w badmintona. – Ale rana… Jak od postrzału.
– Jezus Maria! Jezus Maria!!! – zawodziła matka.
– Przylecieli przybysze z kosmosu. Najpierw wszystko stało się szare. Taka kula szarego. Takie coś. A potem oni wysiedli z takiego pojazdu, co miał z boku taki prysznic. I oni byli przebrani za ludzi. A potem włożyli swoje skafandry kosmiczne…
– Jezus Maria! Jezus Maria! Boże, Boże, Boże… Synku!
– To szok. Trzeba go przewieźć na pogotowie.
– Matko Święta, mały zaraz się wykrwawi. No zróbcie coś!
– I oni mieli takie rury, co im wychodziły z ust. I tak głośno oddychali. I zabili wszystkich ludzi! Zabili ich!!!
– Nie ma sensu czekać na pogotowie – krzyknął pan, który najlepiej grał w badmintona. – Owińcie go czymś i pakujcie do mojej syrenki. Jedziemy do Bydgoszczy!
– Zaaaaabiliiiii wszystkich ludzi! Mieli takie rury, co im wychodziły z ust!!! Mieli rury!
– Boże! Zróbcie coś wreszcie!
– Owińcie małego bandażem i do syrenki. Mama jedzie z nami. I ktoś jeszcze, dla pewności.
– Ja pojadę – zgłosił się mężczyzna o wyglądzie adwokata. – To najlepszy pomysł. Za pół godziny będziemy w Bydgoszczy. W jakimś porządnym szpitalu.
– Oni mieli ruryyyyy!!! Oni mieli rury, które wychodziły im z ust…
Trzech starszych chłopców ostrożnie oddaliło się od zbiegowiska. Spoglądali po sobie, czując coraz większy strach.
– No… chyba przesadziliśmy z tymi opowieściami o kosmitach – mruknął „Gustlik”, chowając zaczytany egzemplarz „Wielkiej, większej i największej”, który nosił za paskiem.
– Szlag – powiedział cicho „Janek”. – Wyda się?
„Tomek” sprawdził, czy paczka papierosów „Sport” jest dobrze ukryta w kieszeni.
– Będziemy mieli rodzicielskie przesłuchanie. Na mur. Pozbądźmy się wszystkich fajek.
– A jak nas dadzą na milicję?
– Popluj przez lewe ramię!
Hofman bezmyślnie grzebał w policyjnych papierach. Sytuacja wydawała się być czysta. Pan Felicjan Matysik, wiek siedemdziesiąt dwa lata, emerytowany oficer Wojska Polskiego, zabrał z domu legalną tetetkę i pojechał z rodziną na grilla, do lasu. Żona (stara, delikatnie mówiąc), córka, zięć, wnuczęta. Ot tak… Każdy przecież jeździ z tetetką na grilla. To zupełnie normalne, nie? W trakcie smażenia zwierzęcej tkanki podeszło do nich czterech ludzi. Trzech miało automaty Kałasznikowa, czwarty nie miał żadnej broni. Spytał tylko, czy Matysik to Matysik. Następnie wypadki zaczęły toczyć się szybciej. Ten czwarty, bez broni, powiedział, że mu przykro z powodu obecności rodziny, ale Matysik przecież sam powinien wiedzieć… Na co emerytowany oficer Wojska Polskiego wyjął tetetkę i zastrzelił tych trzech z kałachami. Aaaaa… i czym tu się zajmować? Umysł Hofmana, na kacu i po nieprzespanej nocy, nie działał tego dnia najlepiej. I czym tu się zajmować? Normalne polskie grillowanie w lesie. Wnuk wyrwał jednej z ofiar automat Kałasznikowa i zaczął pruć do uciekającego cywila, jedynego ocalałego z masakry. Wystrzelił trzydzieści dwa naboje, ale jedynie trafił w kostkę pana, który pięćdziesiąt metrów dalej zmieniał koło w matizie. Uciekiniera nie znaleziono, ofiary nie miały dokumentów, odcisków nie zidentyfikowano w kartotece.
Ot, zwykły niedzielny poranek. Trzy trupy, jeden ranny, emeryci i dzieci strzelają do wszystkiego, co się rusza… Normalka.
Hofman napił się wody mineralnej.
– Jezu – powiedział na głos. – Kto napisał te brednie? Co to za bzdury są, do jasnej cholery? Co to jest?!
Ofiary: trzy plus jeden. Gość z policyjnej ekipy powiesił się, dwóch zginęło w wypadku, czwarty miał zawał. Co to jest? Co to jest?!
Zagryzł wargi. Przypomniał sobie koszmar z dzieciństwa. Usiłował uspokoić rozedrgane nagle ręce. Popatrzył jeszcze raz w akta. „Czy pan to Felicjan Matysik?” – spytał napastnik bez broni. „Tak” – brzmiała odpowiedź.
Grill nie był zbyt udany. Podwrocławskie lasy, często patrolowane przez inspektorów w służbowych maluchach, same w sobie wystarczająco zniechęcały do tej formy niedzielnego wypoczynku. A w dodatku te chmury, grożące możliwością niespodziewanego prysznica. Matysik jeszcze raz sprawdził broń. ON się nigdy nie mylił. ON stał teraz pod drzewem – mglista sylwetka niewidoczna dla innych – i śmiał się bez przerwy. Siedemdziesięciodwuletni emerytowany oficer wiedział jednak swoje. Wstał ciężko, ignorując pytania wnuków, czy idzie sikać, oraz pytanie córki, czy mu pomóc.
Teraz. To wydarzy się teraz.
Czterech mężczyzn wyszło zza drzew. Trzech miało kałachy, trzymane tak, żeby móc ich szybko użyć. Debilizm. Komandosi z jednostki specjalnej. Tacy cholernie wyszkoleni ludzie, których często widziało się w telewizji, jak szli gęsiego, każdy z ręką na ramieniu kolegi z przodu i z bronią gotową do strzału. Strasznie groźnie wyglądali w telewizji. Ich problemem było tylko to, że nigdy w życiu nikogo nie zabili. Tylko ćwiczenia. Zero trupów.
– Czy pan Felicjan Matysik? – spytał ten czwarty bez broni.
– Tak.
– Przykro mi, że w obecności rodziny, ale… sam pan wie.
– Wiem.
Matysik wyjął z kabury przeładowaną zawczasu tetetkę i strzelił jednemu z komandosów w głowę. Prawie z przyłożenia. Kierując broń na drugiego musiał już zgrać przyrządy celownicze. Nie przejmował się krwią, która bryznęła mu na twarz. Strzał. Przeniesienie linii celowania na trzeciego. Oddech. Strzał. Pocisk 7,62 Tokariewa idealnie przeszedł przez czaszkę. Żadnej reakcji u którejkolwiek z ofiar. Oni byli naprawdę dobrze wyszkoleni, tylko nikt nie nauczył ich zabijać. Nie mieli w tym żadnej praktyki.