Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Rzeczywiście, patowa sytuacja – przyznał Gusiew.

– Nie do końca – mężczyzna klasnął w dłonie. – Skoro nie mogę pana zabić, bo to nic nie da, to może… Może spróbuję zrypać panu mózg?

Z domów wokół zaczęli wychodzić ludzie. Mężczyźni, kobiety, dzieci. Zaczęli ich otaczać, w całkowitej ciszy podchodząc coraz bliżej. Nie wyglądało na to, że mają agresywne zamiary. Po prostu podchodzili coraz bliżej i bliżej, aż stworzyli tłum, z Gusiewem w środku. Było coraz ciaśniej.

– Może rzeczywiście to najlepsze rozwiązanie? – powiedział mężczyzna w płaszczu. – Zobaczymy, jak zadziałają na pański organizm środki nasenne i pobudzające podane jednocześnie, ile komórek mózgowych zdołam panu szybko zniszczyć.

Tłum zaczął napierać. Gusiew nie mógł odejść; prawdę powiedziawszy, nie mógł nawet poruszyć ręką lub nogą. I nagle ludzie zaczęli chodzić – razem, jak jedna, zorganizowana masa. Noga w nogę. Dwa kroki w lewo, dwa kroki w prawo, potem w przód i w tył. Gusiew poruszał się wraz z nimi, bo ścisk był taki, że nie mógł zrobić niczego innego.

W realnym świecie Ivan „Sepp” Dietrich nachylił się nad monitorem.

– Budzi się – pokazał odpowiedni wykres. – Wyraźnie drżą mu mięśnie.

– Kuca? – Irmina przetarła piekące oczy. – Budzimy?

– Nie.

– No to podaj jakiś środek nasenny. Mówił przecież, że jakby się budził sam z siebie, to trzeba uśpić, bo we śnie upływa za mało czasu, żeby coś zrozumieć.

– Ou kej.

Dietrich podniósł strzykawkę, przetarł skórę Gusiewa watą ze spirytusem i wbił igłę. Ostrożnie naciskał tłok.

Gusiew poczuł wstrząs. Świat wokół, tak cholernie realny, nagle wydał mu się jeszcze bardziej rzeczywisty. Tłum napierał coraz mocniej. Dwa kroki w bok, dwa do przodu i do tyłu. I jeszcze raz. Nie mógł kucnąć, bo po prostu nie było miejsca.

– Znowu drżą mu mięśnie – Dietrich zapalił papierosa. – Jakby się miał budzić.

– A co podałeś? – Irmina zerknęła na opróżnioną buteleczkę po środku nasennym. – Strzel coś jeszcze mocniejszego, bo inaczej będziemy się pieprzyć przez dwa miesiące…

– Tak ładować mu jeden po drugim?

– Kuca?

– Nie.

– Daj mu zastrzyk. Tam nie dzieje się nic złego – ziewnęła. – Inaczej by kucnął.

Gusiew poczuł kolejną eksplozję w głowie. Tłum, z nim samym uwięzionym w takim ścisku, że brakowało mu oddechu, kontynuował dziwny rytuał tańca. Dwa kroki w przód, w tył, w lewo i prawo. Nie mógł poruszyć ręką, nie mógł…

Nagle w prawym oku pojawił się obraz pani prezydent Azji Maciejczuk.

– Są na najlepszej drodze, żeby cię wyeliminować, pułkowniku – usłyszał gdzieś we wnętrzu głowy. – Musiałam przerwać posiedzenie rządu. Nie jest dobrze – mruknęła. – Spróbuję ci jednak jakoś pomóc, choć mamy cholernie mało czasu.

W realnym świecie Dietrich z niedowierzaniem przecierał oczy, patrząc na powtarzające się wykresy.

– To przecież niemożliwe – Irmina również się nachyliła. – On się dalej budzi?

Ivan spojrzał z nagłą paniką na puste fiolki lekarstwa, które wstrzyknął koledze.

– Jezus! W takim razie to nie było to… Błędnie zinterpretowałem wykresy.

– I co teraz? Podamy jakieś antidotum?

– Jakie? – jeszcze raz zerknął na puste fiolki. – Skutki mogą być…

Przerwał mu trzask otwieranych drzwi. Oboje poderwali się na równe nogi, ale to był tylko pan Wyzgo, zielony z niewyspania, nie mogący zogniskować wzroku.

– Nie teraz! – krzyknął Dietrich. – Żadnych snów o karabinie maszynowym w supermarkecie!

– Widziałem taką dziewczynkę – Wyzgo mówił powoli, niezbyt wyraźnie, jak somnambulik. – Widziałem śliczną dziewczynkę, we wzorzystej sukience.

– Odwal się! – Dietrich chwycił go za ramię i chciał wypchnąć za drzwi.

– Mówiła, że ma na imię Azja.

– Czekaj! – Irmina podskoczyła bliżej. – Kogo widziałeś?

– To była mała dziewczynka. Powiedziała, że on – powolnym ruchem wskazał na Gusiewa – jest otoczony przez tłum ludzi. To jest jakiś taniec. Powiedziała, żeby go nie budzić, bo będą duże straty – Wyzgo dotknął swojej głowy. – Ale jeśli go nie obudzicie, to tamci go uduszą.

– Szlag! – Irmina przygryzła wargi. – Nie budzić, ale jak nie obudzimy, to go uduszą?

Wyzgo patrzył na nią nieprzytomnie.

– OK – zaczęła myśleć logicznie. – To wołaj karetkę i wieziemy na reanimację do najbliższego szpitala. Nie obudzimy, ale niech go tam ratują!

Dietrich przysiadł na skraju biurka, wyjął z kieszeni paczkę papierosów.

– Sprytne – zerknął na Irminę. Zapalił papierosa.

– Wołaj karetkę! Już!!!

Uśmiechnął się.

– To mówi pan, że otacza go tłum ludzi? Że go uduszą?

Wyzgo skinął głową. Dietrich zaciągnął się głęboko i… zaczął się śmiać.

– Wołaj karetkę! – krzyczała Irmina. – Wołaj karetkę!

– A po co? – zeskoczył z biurka. – Wyzgo, niech pan położy się na kozetce obok. Podłączę pana do tej aparatury.

Znowu ryknął śmiechem.

Gusiew czuł, że się dusi. Tłum napierał coraz mocniej i ciągle się poruszał. Ścisk był taki, że nie mógł użyć żadnego ze sprytnych urządzeń, które wszyli mu do rękawa prezydenccy chłopcy od efektów specjalnych. Dusił się. Wiedział, że nie wytrzyma już długo. Nie mógł nawet krzyknąć.

Kto inny jednak mógł.

– Ekstra!!! – głos wydawał się znajomy. – Ale fajnie!!!

Wyzgo stał na rozkraczonych nogach z karabinem maszynowym w dłoniach. Przycisnął spust, mierząc wprost w zbity tłum ludzi. Dokładnie tak jak w snach, które przez ostatnie lata nawiedzały go noc w noc.

– Ale odlot! – palba wystrzałów zagłuszyła jego słowa.

Wokół umierali ludzie. Jedynie Gusiew, wiedzący czego się spodziewać po tym pacjencie, wykonał przepisowe „padnij”, kryjąc się za najbliższym ciałem, gdy tylko zmniejszył się napór tłumu. Ta da da da da da da da da da… Huk odpalanych pocisków odbijał się od ścian, ogłuszał, szarpał wnętrznościami. Zdawało się, że targał wszystkim wokół, powracał echem nawet od sufitu megabudynku.

Nagle jednak ustał.

– Ale odlot… Jaka jazda! – Wyzgo wyjął z plecaka drugą skrzynkę amunicji i właśnie zmieniał taśmę. – Jeszcze nigdy nie czułem tego tak realnie!

Gusiew zaczął przezornie wycofywać się ze strefy ostrzału.

– I widzi pan, panie doktorze – Wyzgo zbliżał się do niego, usiłując jakoś przekroczyć leżące ciała i żadnego nie nadepnąć. – Ja takie sprawy śnię co noc. Nigdy tak realnie jak tutaj, ale sam pan widzi…

Gusiew zbliżył się do mężczyzny. Dopiero teraz rozpoznał jego broń – to był MG-42, w trakcie II wojny światowej zwany na froncie „maszynową armatą”.

– Sam pan widzi, panie doktorze – powtarzał tamten. – Później cierpię na jawie, a pan mi nie chce niczego zapisać, żebym już tego nie robił.

– Zapiszę panu natychmiast – Gusiew przełknął ślinę. – Jak tylko się obudzę.

Znów nie można było rozmawiać – Wyzgo strzelał w stronę leżących ciał, ogłuszając ich dokumentnie. Potem posłał serie pocisków wzdłuż ulicy, ale szybko się znudził, nie widząc żywych celów, wyjął więc z kieszeni ręczny granat zapalający i wrzucił go przez okno do wnętrza drewnianej kamieniczki.

Gusiew przymknął oczy, żeby nie oślepił go wybuch ognia.

– Aha – Wyzgo coś sobie przypomniał. – Tych dwoje tam… – zawahał się, bo odruchowo pokazał kciukiem w górę. – Tych dwoje tam, na jawie, kazało powiedzieć, że prędko to się pan raczej nie obudzi. Więc tym razem będzie więcej czasu – wrzucił granat do okna następnej kamieniczki, posłał parę serii przez wywalone kopniakiem drzwi. – Ale niech się pan nie martwi, ja będę się tu kręcił w pobliżu… – wyszarpnął zębami zawleczkę kolejnego granatu i wypluł na ziemię. – Ale jazda! Ale fajnie… Sam pan widzi, panie doktorze – mnie trzeba leczyć!

Gusiew podszedł do skulonej pod ścianą Irki, przytulonej w amoku przerażenia do ich prywatnego wariata. Najwyraźniej trzej mężczyźni, którzy ich trzymali, oddalili się w pośpiechu, widząc, co noc w noc śni się panu Wyzgo.

44
{"b":"100640","o":1}