Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Usiadł obok niej.

– Zdaje się, że tym razem mamy więcej czasu. Coś mi musieli wstrzyknąć na jawie.

Drżąc ze strachu, Irka zarzuciła mu ręce na szyję. Przez chwilę jeszcze przygryzała wargi, potem jednak uśmiechnęła się łobuzersko.

– Ubu łubu uuuuuuu… – powiedział wariat.

Gusiew zerknął na niego.

– Dlaczego ja zawsze muszę zgadzać się z tobą w każdej kwestii? – mruknął.

* * *

Policja zatrzymała ich samochód dokładnie na środku mostu Uniwersyteckiego.

– Proszę stanąć tutaj – powiedział rosły mężczyzna w maskującym policyjnym mundurze, z przewieszonym z przodu niemieckim pistoletem maszynowym. – Dalej nie możecie państwo jechać.

– Co się stało? – Gusiew wysunął głowę z okna.

Wokół stały radiowozy, błyskające światłami na dachu, ale syreny były wyłączone. Dalej zaparkowano policyjne busy i wóz szturmowy – ogromny pojazd pancerny ze stalowym lemieszem z przodu, który wyglądał jak lokomotywa z filmów o Dzikim Zachodzie skrzyżowana z czołgiem.

– Przykro mi. Dalej nie możecie państwo jechać – mężczyzna z MP-5 najwyraźniej nie zamierzał wdawać się w wyjaśnienia. – Najlepiej skręcić na wyspę między mostami, dostać się na Pomorską i w tył.

– A jak dojechać na Krzyki?

– Wielkim łukiem. Do centrum was nie wpuszczą.

– Ale co się stało?

– Proponuję jechać na plac Pierwszego Maja, potem wzdłuż fosy i na Grabiszyńską.

– Ale…

Mężczyzna z pistoletem maszynowym pobiegł już zatrzymywać samochody jednej z wrocławskich stacji telewizyjnych, które usiłowały przedrzeć się przez kordon zwykłych mundurowych.

– Co robimy?

– Jedź na wyspę – mruknął Dietrich. – Chryste. Wóz szturmowy w centrum miasta, w środku nocy?

– Zaparkuj. Zobaczymy, co się dzieje – wtrąciła siedząca z tyłu Irmina.

– Akurat się czegoś dowiesz – Gusiew zaparkował jednak posłusznie na maleńkiej, wręcz mikroskopijnej wysepce, położonej między ogromnymi mostami.

– Przejedziemy tramwajem – Irmina wskazała oświetlony pojazd za elektrownią wodną, majestatycznie sunący po szynach. – Przecież nie zatrzymają całej komunikacji miejskiej.

– No! – Dietrich wyskoczył z samochodu. – Lećmy na przystanek sprawdzić, kiedy jest następny. A ty zaczekaj i włącz radio, może coś już będą mówić.

Gusiew nie zamierzał włączać radia. Odpiął pasy i wyszedł w parną, letnią noc. Usiadł na bruku, opierając się o koło własnego samochodu, i zapalił papierosa. Nie patrzył na rzęsiście oświetlone budynki rozstawione wokół kilku kanałów rzeki. Po lewej majaczyła inna wyspa, zalesiona i ciemna, jeśli nie liczyć latarni ukrytych wśród drzew. Tuż obok był postój taksiarzy. Słyszał ściszone odgłosy ich radiostacji, informacje o zgłoszeniach, o tym który wóz opuszcza jaką strefę i ku której zmierza, o tym, że ścisłe centrum jest zamknięte przez policję, pożegnania kończących kursy…

Ale parno! Wyjął ze skrytki palmtopa i podpiął do telefonu. Połączył się przez sieć z jakimś japońskim satelitą, żeby sprawdzić, czy będzie burza, jednak nad Wrocławiem chmur nie było. Maszyna lecąca na orbicie, gdzieś wysoko nad nim, co chwilę przekazywała obrazy planety do Tokio. Stamtąd rozsyłano je na serwery meteorologiczne na całym świecie, skąd ściągały dane polskie uniwersytety. Jezu… Jeszcze kilkanaście lat temu taka sytuacja mogłaby być do przewidzenia jedynie w powieści science fiction. Uśmiechnął się do siebie. Kilka miesięcy temu, wczesną wiosną, pojechał z kolegami do lasu na grilla. Rozpalili ognisko, ale satelity przez palmtop przekazały, że nad ten teren nadciąga burzowa chmura. Wsiedli więc do busa jednego z kolegów i przez telefon zamówili pizzę. Do lasu. Przywieziono ją, co prawda żądając dodatkowej opłaty. A jeszcze kilkanaście lat temu, gdy jechał swoim ówczesnym maluchem i na skrzyżowaniu otoczyły go przypadkiem cztery zachodnie samochody, miał odlot. Przez moment mógł wyobrażać sobie, że jest na Zachodzie, w cywilizacji przyszłości, jak z książek, które pisał…

Zaciągnął się głęboko, potem zerknął na wyjęte z kieszeni zdjęcie małej, smutnej dziewczynki, siedzącej na dachu jakiegoś budynku i patrzącej w zamgloną przestrzeń. Czarny pies krążył wokół. Był niebezpiecznie blisko, warczał i skradał się. Coraz bliżej, krok za krokiem… Gusiew namacał trzydziestkę ósemkę, tkwiącą w kaburze na tyłku.

– Ale jaja! – Dietrich biegł z Irminą od strony przystanku. – Nie uwierzysz! Przyjechał tramwaj, słuchaj, całkiem pusty. Motorniczy prowadzi z maską przeciwgazową na mordzie i krzyczy, żeby nie wsiadać. Pytamy, co się stało, a on, że jakiś wariat jechał bez biletu, wsiedli kontrolerzy i do niego. I ten facet wyjął gazowy pistolet, i zaczął pruć. A z drugiej ręki z miotacza…

– No! – wtórowała mu Irmina. – Puściuteńki tramwaj. Nikogo. Smród jak szlag, i tylko motorniczy w masce przeciwgazowej, który wrzeszczy, żeby nie wsiadać. Ale numer!

– On musiał wyrobić normę i trzymać się kursu. Wyciągnął pakiet awaryjny spod siedzenia, maska na mordę, ale pasażerów to już nie da rady wieźć. Smród zabijał muchy w locie…

Chichotali oboje. Gusiew odrzucił papierosa. Czarny pies zatrzymał się i zaczął węszyć. Potem – z wahaniem, na moment – podkulił ogon. Cierpliwie czekał na swoją chwilę.

– Chodźcie do knajpy – Gusiew podniósł się lekko i zamknął samochód. – Muszę coś zjeść.

Na szczęście restauracja, zajmująca większą część wyspy i przycumowany do niej statek, była czynna dwadzieścia cztery godziny na dobę. Usiedli pod drzewami, wśród rozłożystych krzewów. Zamówili karkówkę z grilla, przypieczoną tylko z jednej strony, czosnek z rusztu, cieniutkie kiełbaski, zapiekane w rozciętych porach, wydrążone cebulki z trzema rodzajami sera w środku, pikantne grzyby na liściach chrzanu i sałatkę z kapusty pekińskiej, macerowanej w winnym occie, z dodatkiem kawioru, kaparów i anchois polanych parzonym żółtkiem. Irmina wybrała z osobnej karty doskonale schłodzonego Merlota rocznik 2000.

– Przepraszam – Dietrich zatrzymał kelnera. – Nie wie pan, co tam się stało? – wskazał na pancerny pojazd szturmowy, zaparkowany u wylotu mostu.

– Już mówili w radiu, proszę pana. Trzech żołnierzy dezerterów upiło się, czy znarkotyzowało, i zaczęli pruć z kałachów do ludzi w knajpie. Podobno dziesiątki ofiar. Rano będzie w telewizji w całym kraju. W CNN pewnie też państwo zobaczycie. Radzę kupić jutrzejszą gazetę.

Czarny pies zrobił krok do przodu. Patrzył na Gusiewa, mrużąc oczy.

– Chryste – popatrzył na Węgierkę. – Sprowadziliście do mojego snu pana Wyzgo, a on…

– Co on? – przerwał mu Dietrich, o mało nie dławiąc się sałatką. – Przecież to tylko sen…

– Mówiłaś, że te światy się przenikają – Gusiew patrzył w oczy dziewczyny. – Czy to są te skutki uboczne?

– O czym wy mówicie? – Ivan oddarł zewnętrzny, spalony liść pora otaczającego cieniutką kiełbaskę. – Przecież to tylko sen.

– Sen?

Irmina przygryzła wargi. Podniosła kieliszek wina, ale nie doniosła go do ust.

– To są uboczne skutki metody Borkowskiego – szepnęła. – W projekcie „Widmo” były jeszcze gorsze. A… – zawahała się. – Nie wiem, czy powstanie na Węgrzech nie było skutkiem ubocznym projektu „Kal”.

– Co za bzdury – Dietrich sięgnął po cebulki z serem. – Pracując z Jarkiem Borkowski niczego nie wywołał.

– A zalanie połowy Wrocławia w 1997 roku to pryszcz? To, że Opole prawie zmiotło z powierzchni ziemi też nic nie znaczy?!

– Zaraz, zaraz. W zapisach policyjnych jest trochę o snach Jarka. Żadnej wody sobie nie przypominam, choć brali mnie na konsultanta. W dzień przed śmiercią zachowywał się bardzo dziwnie – przesiedział kilkanaście godzin w kafejce internetowej i zbierał informacje na temat bomby atomowej. Czy to ma znaczyć, że rąbną w nas zaraz termojądrową pigułką?

– Nie śmiej się. Oni, pani prezydent Azja ze sztabem, powiedzieli, że Jarek ich nie interesuje. Że to jeszcze inna sprawa, wywołana przez kogoś, kto szachruje w grze, którą prowadzą. Ale ich to nie interesuje, tak samo jak ten mutant, czy co to było, który jednej nocy przebiegł w parku wrocławskim czterysta kilometrów…

45
{"b":"100640","o":1}