– Pamiętam – przerwał mu Hofman. – Już jako dziecku chciało mi się rzygać od tej wojny.
– No, to sam wiesz. Umysłowość oblężonego kraju, świadomość klęski. I tylu ofiar! Rosyjska dominacja. I nawet to, że w innych krajach traktowano nas jak „tych gorszych”. A oni powiedzieli nam…
– Co powiedzieli? – Hofman trwał na swoim plastikowym krzesełku z pustą szklanką w jednej ręce, druga spoczywała na ukrytej broni. Co gorsza, siedzący naprzeciw Tomecki również trzymał rękę w torbie. Może i miał gorszy pistolet maszynowy, starszej generacji, ale Hofman wiedział, że w razie czego może mu się z nim nie udać. Facet ze szparkami zamiast oczu był cholernie dobry, nawet w wieku sześćdziesięciu siedmiu lat. Po prostu był praktykiem w zabijaniu.
– To trudno określić słowami – Matysik przygryzł wargi. – Potrafili zrobić coś takiego, że… człowiek po śmierci nie umierał do końca. Potrafili zrobić armię upiorów.
Rozmowę przerwało im sześciu młokosów, którzy, ewidentnie napici, podeszli, żeby rabować.
– Podoba mi się twój portfel – powiedział prowodyr do Hofmana. – Mógłbym go dostać na pamiątkę? – wszyscy wyjęli z rękawów krótkie, ołowiane rury. Najgorsza z możliwych broni siecznych, czy raczej „tłucznych”. No, niestety… akurat nie w przypadku ludzi siedzących przy plastikowym stoliku.
– A nie podoba ci się mój pistolet maszynowy, synku? – Hofman wyjął Glauberyt z torby i wycelował w napastników. – Mogę ci dać parę pocisków za darmo.
– Może mój jest lepszy? – Tomecki wyjął z torby Raka. – Też mogę ci dać parę kulek. Tanio, w ramach, kurwa, promocji!
Napastnicy skamienieli. Jeden targnął się w tył, ale Tomecki był na swoim miejscu. Lekkie kopnięcie w kostkę i gość leżał na bruku, usiłując wymacać miejsce, gdzie kiedyś był jego nos.
– Prowadzimy poważną dyskusję – powiedział Matysik. – I proszę nam nie przeszkadzać. Naprawdę jesteśmy zajęci.
– Właśnie – dodał Tomecki. – Zdejmować spodnie i spadać. Ale już!
– Jezu – Hofman obserwował nerwowe ruchy przy rozpinaniu rozporków, wykonywane przez niedoszłych napastników. – Po co ci sześć par spodni?
– Aaaaa… niech se leżą – Tomecki schował Raka. – Może obsługa stacji będzie potrzebowała szmat, żeby zmyć to, co oni narobili?
Matysik tylko pokiwał głową. Nawet nie dotknął własnej spluwy, ukrytej w kaburze na biodrze – on miał swojego sierżanta. A poza tym był za stary na takie akcje. Miał natomiast do rozwiązania problem, i to duży.
Aneta Bielak z Abwehry w dalszym ciągu nie mogła dojść do siebie. Po spotkaniu, na rogu ulic Wita Stwosza i Szewskiej, z koleżanką z Warszawy po prostu nie mogła się otrząsnąć. „Zabito Laskę” – to był główny temat rozmowy. „I my im teraz pokażemy!”. Możemy pokazać. Możemy nawet podciągnąć spódnice. Niestety, teraz zapachniało krwią, i to mocno. Kilkadziesiąt dziewczyn, pracujących w komendach rozsianych na terenie całego kraju, naprawdę postanowiło zabić faceta, który zamordował „Laskę”. To nie był sąd, to był tylko wyrok. Kat był już wyznaczony, nie znano tylko miejsca egzekucji… i osoby, na której zostanie wykonana.
„Jezu, one go zamordują!” – funkcjonariuszka Abwehry panikowała, paląc papierosa w trakcie szybkiego marszu w stronę rynku. „Nie będzie litości, nie będzie przebaczenia. One zamordują tego faceta. Kimkolwiek jest. Gdziekolwiek się znajduje. On… jest już martwy”.
Aneta Bielak weszła do knajpy i zamówiła „wściekłego psa”. Wychyliła go od razu, czując smak soku, a potem tabasco. Potem zamówiła „kamikaze”. Zgodnie z rytuałem zaserwowano jej sześć kieliszków od razu.
„One go zamordują! One go zabiją” – wypiła pierwszy kieliszek z niebieskim płynem. „Facet jest już nieżywy!”.
Zapaliła papierosa, sięgnęła po kolejny kieliszek i wyjęła z torby laptopa. Parę ruchów, chwila oczekiwania, podłączenie kabli, połączenie z komórką. I…
I miała już te dane. Zebrane nadludzkim wysiłkiem przez kilkadziesiąt dziewczyn, rozsianych po całym kraju, które tym razem dały z siebie wszystko. Naprawdę wszystko.
„Uuuuuu… już nie żyjesz, gościu. Masz wyrok!”. Teraz tylko trzeba cię namierzyć. Następny kieliszek. „Już nie żyjesz, człowieku. Kilkadziesiąt kobiet w tym kraju sprzysięgło się przeciwko tobie. I to władnych kobiet, nie byle jakich. Zaraz zobaczysz!”.
I znowu kamikaze. A niech tam, niech alkohol buzuje we krwi! „Zabiłeś»Laskę«, świnio! Nie darujemy ci tego”.
Aneta Bielak z Abwehry szybko stukała palcami w klawisze. I choć to wbrew prawu, wiedziała, że przyłoży rękę do tego przedsięwzięcia.
– Problem był w tym, że robiły się Efekty – powiedział Matysik.
– Jakie Efekty, do jasnej cholery? – Hofman ciągle trzymał rękę w torbie.
– No, naprawdę nie wiemy, co to jest. Robili jakieś eksperymenty we Wrocławiu. Zabijali ludzi, którzy nie umierali do samego końca. Tylko trochę. Tylko trochę umierali.
– Jezu, albo ja jestem wariatem, albo…
– A co to jest „Pyskówka”? No, co to jest?
– Nieczłowiek, żywy trup. Niewidzialny. Myślący. Potrafiący przenieść się o tysiące kilometrów, do miejsca, które wyznaczysz – momentalnie.
– Jezu… czy ja śnię?
– Nie śnisz – warknął Tomecki.
– Problem leżał w czymś innym – powiedział Matysik. – Uwierzyliśmy, że taka technologia, jeśli jest to technologia, da Polsce straszliwą władzę. Robiliśmy to dla narodu, robiliśmy to dla dobra naszego kraju. Żeby istniał, żeby nigdy nie powtórzył się rok 1939.
– Przestań wstawiać głodne kawałki. Co to są Efekty?
– No właśnie. Co prawda możliwe było wyprodukowanie „nie do końca” umarłych, ale okazało się, że ta cholerna aparatura powoduje tragiczne skutki uboczne. Pojawiały się takie dziwne kule szarości. I wiesz… każdy kto TEGO dotknął, na przykład szarej trawy, od razu był zarażony. Umierał, ale nie do końca. Czysty horror! Ci ludzie odwiedzali żywych, odwiedzali wszystkich, którzy byli związani z projektem. Nie wiem, co to było. Może jakieś promieniowanie, które dotknęło i nas, i ich? Nie wiem, nie jestem naukowcem. Jednak zombie, jak my ich nazywamy, robiły straszne rzeczy.
– Tak straszne, jak wy w Pieczyskach – przerwał mu Hofman. – A może mniej straszne, bardziej straszne? – roześmiał się, choć było mu cholernie źle. Musiał rozmawiać z tymi mordercami. – Jak WASZE działania ustawicie na skali straszności?
– Nie kpij. Zombie zabijały ludzi – powiedział Matysik. – Tak jak zabiły twoją „Źródełko”.
Hofman zakrztusił się śliną. Teraz go mieli. Teraz go mogli zastrzelić. Chwila kretyńskiej nieuwagi.
Jednak Tomecki tylko się uśmiechnął. Wyjął rękę z torby, w której miał Raka. Matysik też nie zrobił żadnego gestu, również się uśmiechnął.
Jezuuuu… Jakby tylko się zaczęło, i obaj, Hofman i Tomecki, zaczęli grzać do siebie, to skosiliby połowę ludzi na stacji benzynowej, zanim sami by się zabili. Jezu!
– Skąd wiecie o „Źródełku”?
– My naprawdę wiele wiemy – mruknął Matysik. – To zgodnie z zasadą: kryj swoją dupę, zanim ci jej nie odstrzelą.
– Oki – Hofman odruchowo użył ulubionego powiedzenia „Źródełka”. – Dlaczego zabijaliście ludzi?
– No kurde! – Matysikowi zaczęły drżeć ręce. – No kurde. Byli zarażeni. Pojawialiby się jako duchy, czy jak to nazwać, i robiliby wiele złego. Ale okazało się, że daliśmy dupy już na początku. Każdy, kto znalazł się w pobliżu szarych kul, był jakoś pod ich wpływem. My też, niestety.
– Nic nie dało odgradzanie się sznurkiem – wtrącił Tomecki. – Gówno znaczyły OP-1. Można se w dupę włożyć taki sprzęt. I, kurwa, odkażanie również. Coś nas zaraziło, ale inaczej.
– Inaczej?
– No, kurwa jebana, przyczepiły się do nas osoby, które zginęły w akcjach.
– Powiem inaczej – powiedział Matysik. – Dopóki aparatura była czynna, robiło się coraz gorzej. Zabijaliśmy, paliliśmy zwłoki…
Stary oficer umilkł nagle. Popatrzył prosto w oczy człowieka siedzącego naprzeciw.
– Marek – powiedział do Hofmana. – Ja naprawdę robiłem to dla swojego kraju! Wierzyłem, że muszę. Że muszę!