Литмир - Электронная Библиотека
A
A

W Czadzie było okropnie. Nie chodzi już nawet o koszmarny klimat, brud, smród, panikarskie opowieści nowych kolegów… Na przykład jeden gość, który spał na pryczy obok niego, dostał jakiejś wysypki. Miał pryszcze wszędzie, na całym ciele. Jeden obok drugiego, co milimetr, na całym, dosłownie całym ciele. Koledzy najpierw smarowali go wazeliną, bo tylko to było. Hofman bał się zarazić, więc smarował go przez chusteczkę. Potem jednak zaprowadzili go do „sanitariatu” – dla Polaka brzmiało to jak niewymawialne „sanithhhhhhhheeeeuhhhhhr”, czy jakoś tak. To był francuski punkt opatrunkowy, albo sracz. Nigdy tego nie byli pewni, bo jego wyposażenie dorównywało bogactwem przeciętnej publicznej ubikacji w Europie. Tam go posmarowano inną maścią… albo płynem do przetykania klozetu, nie wiadomo. W każdym razie następnego dnia gościa w stanie zejściowym posłano samolotem do Francji.

Fajnie też było, jak inny facet wlazł na minę. Zleciało się pół obozu, i wszyscy coś mówili. Hofman wraz z dwoma Niemcami obwiązał rannego czym się dało. Ponieważ o tej porze wszyscy chodzili w samych gaciach, nie było nawet ciuchów pod ręką, żeby zrobić opatrunek. Osobistym wkładem Hofmana w rozwój światowej medycyny było pierwsze w historii zrobienie opatrunku ze starej gazety. Facet nawet nie krwawił za bardzo. Chwiejący się na nogach lekarz, który przyszedł później, ledwie zerknął na rannego, niwecząc szansę Hofmana na Nagrodę Nobla w dziedzinie medycyny za odkrycie ekstremalnych rodzajów opatrunku.

– Eeee… utnę mu nogi wieczorem – powiedział i pożeglował w sobie tylko znanym kierunku, zostawiając dyskutujących o wypadku żołnierzy.

Takiego burdelu nie widział nigdy w życiu, a o obiecanych pełnych trzech tysiącach dolarów miesięcznie mógł tylko pomarzyć. Ale forsy, szczególnie w porównaniu z miejscowymi, miał jak lodu. Był majętny jak król Nabuchodonozor, jak najbogatszy mieszkaniec miasta Sybaris. Mógł wszystko: bawić się, chlać, kupować wszystkie nielegalne artykuły, i wszystko za grosze. W obozie najemników wieczorem panował luz. Każdy kto chciał, mógł iść trwonić swoje „napiwki”, jak je nazywali, które w oczach miejscowej ludności urastały do gór złota, do milionów dolarów, i taką miały tu wartość nabywczą. Podobno dwóch nachlanych Polaków wyciągnęło w barze z kieszeni po dwie garście miejscowych pieniędzy. Powiedzieli do barmana:

– Niech tu przyjdzie twoja córka i się przy nas potnie nożem. Dajemy to! – wskazali stos banknotów.

Podobno przyszła i się pocięła. Podobno. Kto by tam wierzył w opowieści najemników? Podobno jeden Niemiec strzelił do jakiegoś gościa po pijaku, a jak się zlecieli gapie, zatkał ofierze ranę zwitkiem banknotów i odszedł spokojnie. Jedyne czego się bał, to stratowania przez chętnych na bogactwo. Podobno. Opowieści najemników lepiej nie traktować poważnie. To, że Hofman widział następnego dnia w szpitalu (czy czymś o tej nazwie) pociętą nożem dziewczynę i postrzelonego faceta, o niczym nie może świadczyć. Nic się nie stało.

Nigdy nie opowiadał potem o Czadzie, a to z paru względów. Głównie dlatego, żeby nie zostać ukaranym za służbę w obcej armii. Ale przecież człowiek jest człowiekiem – zawsze coś chlapnie na imprezie, albo ulubionej dziewczynie. I zawsze pytano go, dlaczego, skoro był we francuskim wojsku, nie umie ani słowa w tym języku. A przecież było wprost przeciwnie – znał francuskie słowa, i to sporo. Na przykład „łi”, „wulewu kusze awek mła seskła” (i parę innych świństw) oraz „pierhhhdol shhię ty głhhhupi żabojadzie” (to trzeba było wymawiać z należytym akcentem). Innych słów nie potrzebował. Najemnikami byli sami Polacy, Niemcy, kilkunastu Jugosłowian, ze dwóch Czechów i jakiś Angol albo Nowozelandczyk, albo cholera go wie. Wszystkie komendy wydawało się po polsku albo po niemiecku (na przykład: „Stillgestanden, skurwysynu! A jak nie, to ci schissen w mordę!”). Narzecza miejscowych i tak nikt nie rozumiał. Murzynom wystarczyło zaszeleścić banknotami, i już miałeś to, co chciałeś. Na przykład puszkę coli, kupionej na targu inwalidów i kalek. Hofman kupił taką za odpowiednik chyba dwóch amerykańskich centów. Wypił na miejscu, bo facet bez rąk tego, zdaje się, oczekiwał. Potem koledzy go ratowali, twierdząc, że miejscowi potrafią podrobić nawet fabrycznie zamkniętą puszkę, i cholera wie jakie tam są bakterie. Chcieli go zdezynfekować spirytusem, ale nie wyszło, bo nie było spirytusu, a poza tym ktoś powiedział, że spirytus w tej temperaturze zabije Europejczyka. No to wódką! To wyszło nawet fajnie, a impreza z powodu posiadania „całkiem nowego trupa” w oddziale bardzo się udała.

Jednak ćwiczenia były kurewsko ciężkie. Kary również – na przykład czyszczenie zbiornika na ropę lub siedzenie, w upał, w metalowej beczce. Ludzie wyli, dosłownie wyli! Ale przełom przyszedł znacznie późnej. Podczas ćwiczeń w terenie zwiad pochwycił jakiegoś Murzyna. Panowała panika z powodu możliwej wizyty dziennikarzy i fotografów, więc potraktowali go odpowiednio. Ale Murzyn nie wyglądał na dziennikarza ani fotografa, zwiad już go wstępnie obrobił. Miał związane ręce, zakrwawioną twarz; ciekło mu z nosa i z ucha. Sierżant powiedział wyraźnie: „Przesłuchać jeńca!”. No kurwa… Po jakiemu? Po polsku?! Co mu powiedzieć?

Intencje sierżanta były jednak jasne. „Przesłuchać” – wskazał jakiegoś żołnierza. Ten pojął w lot. Lutnął Murzyna z pięści w twarz.

– OK – sierżant nie wnikał w efekty przesłuchania. – Następny.

Drugi żołnierz przyładował Murzynowi w splot, aż go wyflancowało.

– Teraz ty! – wskazał na Hofmana.

Ach! Tu trzeba było się popisać. Pokazać przed kolegami, że nie jest się mięsem armatnim, tylko mężczyzną. Hofman wyjął z kieszeni kabel z nanizanymi metalowymi tulejkami. Coś, co robiło duże wrażenie w barze przy koszarach. Kabel z tulejkami świsnął złowieszczo w powietrzu.

Wtedy właśnie Hofman poczuł coś, co w jego życiu pojawiło się po raz pierwszy. W tym zmęczeniu, otępieniu, wśród okropnego zapachu potu jakaś myśl uparcie drążyła mu umysł.

– Nie! – powiedział, chowając kabel z powrotem do kieszeni.

– Co „nie”?

– Nie uderzę związanego człowieka! – krzyknął trochę za głośno.

– Cooooo?!

– Nie uderzę bezbronnego gościa! Nie zrobisz ze mnie zwierzęcia!

Sierżant przez chwilę wytrzeszczał oczy, a Hofman miał w oczach wszystkie kary, których może doświadczyć. Czyszczenie zbiornika z ropą, karcer, czyli metalowa beczka na upale…

– Nie zrobisz ze mnie zwierzęcia – powtórzył.

Stary sierżant, choć cham i prymityw, pamiętający jeszcze wojska Andersa, jak twierdzili niektórzy, podszedł bliżej z innym wyrazem twarzy. Dłuższą chwilę przeżuwał coś w sobie. Cmokał, mlaskał, przygryzał wargę. Coś było nie tak z tymi facetami z Drugiego Korpusu. Za długo w wojsku. W końcu jednak powiedział:

– Właśnie zrobiłem – zerknął prosto w oczy Hofmana. – Właśnie zrobiłem z ciebie zwierzę. Ha, ha, ha… Drapieżnika.

Śmiał się i dowcipkował, a otaczający go żołnierze nie rozumieli niczego. Potem jednak otrząsnął się.

– No dobra – mruknął. – Ale postawiłeś mi się. Zwiad. Jeden. Seta. Już.

Słowo „zwiad” oznaczało, że Hofman ma zdjąć kapelusz z krótkim rondem i włożyć stalowy hełm, zwany „piecykiem do wypalania mózgu”, a potem pobiec przed oddział. Słowo „seta” oznaczało, że ma przebiec sto metrów (no, powiedzmy: sto kroków – metrów nie udawało się oznaczyć w tym syfie). Ma też iść sam.

Teoretycznie nie było to takie złe. Niby groziły mu miny, ale podczas całego „turnusu” tylko dwóch gości dało się nimi poranić, więc częstotliwość nie była duża. Teoretycznie zagrożeniem byli tubylcy, ale to też było takie sobie niebezpieczeństwo. Teoretycznie obowiązywał zakaz strzelania, ale co chwilę ktoś z miejscowych ginął. Europejczycy mieli ze sobą nie tylko stare, amerykańskie karabiny. Mieli mnóstwo niebezpiecznych narzędzi, a poza tym górowali nad miejscowymi masą ciała, dobrym odżywieniem, sprawnością fizyczną, chamstwem, wzrostem i powszechną edukacją, która nauczyła ich, że najlepszą obroną jest atak wyprzedzający.

13
{"b":"100640","o":1}