Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Z drugiej strony prymitywny człowiek ma w ataku znaczącą przewagę nad wyedukowanym, a najemnicy dość często rekrutowali się z tych zdecydowanie nieźle wykształconych. Szczególnie ci młodsi.

Jednego z tych młodszych właśnie otoczyło trzech Murzynów – dokładnie w chwili, gdy podczas biegu na zwiad już nie mógł dostrzec niczego; oczy zalewał mu pot, płynący strugami spod metalowego hełmu.

Ta ulotna chwila… Co przeważy? On miał amerykański karabin, oni nic. Niestety, było ich trzech, i właśnie go otaczali. Każdy słyszał o zabitych najemnikach, i o tym, co z nimi wyrabiano. Z drugiej strony, był absolutny zakaz strzelania. Zresztą, jak strzelić do ludzi, którzy tylko otaczają żołnierza i uśmiechają się szeroko?

Co do tego, że zamierzają go zabić, nie było żadnych wątpliwości.

Co przeważy? Europejska technika i wyszkolenie, czy dzika żądza zdobycia tych wspaniałości i bogactw, które w ich mniemaniu miał przy sobie? Karabin M-1 czy krótkie sztylety dhirri? Nie było miejsca, żeby użyć karabinu. Wielki, kanciasty, potwornie spocony Europejczyk, czy trzech małych Murzynów, którzy z uśmiechami na twarzach właśnie wyciągali swoje noże?

Jednak wyszkolenie.

Hofman uśmiechnął się również. Założył karabin na ramię, co nawet ich zdziwiło, a potem dotknął najbliższego napastnika. Dotknął jego twarzy.

Tak, jak powtarzali instruktorzy. Czysto psychologiczny trick.

Tamten zachował się zupełnie irracjonalnie. Choć był to szczyt głupoty, chwycił Europejczyka obiema dłońmi za rękę. Wtedy Hofman wyjął stary, angielski rewolwer i strzelił tamtemu między nogi.

Bynajmniej nie w jaja. W dziurę, w powietrze między nogami.

Wystarczyło.

Oficer, który biegł krzycząc „Policja!!! Ręce do góry!!!” nie był już tym młodym najemnikiem. Ale zapamiętał dobrze. Dwóch komandosów z jednostki specjalnej zastąpiło mu drogę, obaj z giwerami w rękach, pewni swego, przekonani, że ofiara nie ma szans… Jednego z nich dotknął ręką. Dotknął jego twarzy.

I, choć to zupełnie irracjonalne, głupie i bezsensowne, komandos chwycił obiema rękami jego dłoń, upuszczając własną broń. Oki doki, jak mówiła „Źródełko”. Hofman strzelił mu między nogi.

Komandos zachował się dokładnie tak, jak Murzyn w Czadzie. Rycząc ze strachu upadł na wznak, trzymając się za nienaruszone jaja. Drugi, zszokowany, zarobił strzał prosto w kewlarową kamizelkę kuloodporną. Z potrzaskanymi żebrami poleciał w tył, masakrując szklane drzwi kostnicy. Nie tak, jak na filmach. Nie podniósł się, nie otrzepał garnituru i nie rozpiął go, żeby pokazać pociski ładnie wprasowane w kamizelkę. W tej chwili wył i wymiotował jednocześnie. To nie było, jak w amerykańskim kinie akcji. To była rzeczywistość. Jeden rzygał, drugi – w szoku, bez broni – macał swoje krocze. Potem wstał i rąbnął głową w parapet okna cieciówki z taką siłą, że odłamał kawałek marmuru. Znowu go obaliło.

Drugi przestał wymiotować i strzelił dwa razy. Hofman również oddał dwa strzały.

To naprawdę nie było tak, jak na filmach. Rzeczywistość wygląda inaczej. Choć dzieliła ich odległość kilku kroków, obaj nie trafili. Strach, adrenalina wypalająca mózgi, trzęsące się ręce, panika w umyśle, szok… Komandos znowu strzelił. Hofman też. Pudło. Tamten runął w tył przez rozbite, szklane drzwi. Strzelił – pudło! Znowu zwymiotował. Hofman posłał mu pięć pocisków, lecz tylko jeden trafił. Znowu w kamizelkę, tym razem na ramieniu. Obaliło go z piruetem, stracił broń.

Ten drugi, co rozwalił marmurowy parapet, miał zakrwawioną twarz, lecz usiłował wstać. Hofman przypiął mu rękę kajdankami do kaloryfera. Tymczasem pierwszy komandos zygzakiem dotarł do furgonetki, stojącej z otwartymi drzwiami, wpełzł do środka i odjechał, gdy kierowca wcisnął gaz do dechy.

– Rock and roll! – powiedziała „Pyskówka” i zaczęła się śmiać, wyraźnie z czegoś zadowolona. – Od czasu kiedy umarłam, lubię takie zabawy!

Big Boss mieszał okropną kawę, którą zaparzyła mu nowa sekretarka. Patrzył na swoich oficerów. Patrzył tak, jakby widział ich po raz pierwszy w życiu.

– Panowie, czy ja mogę wierzyć swoim oczom?

Nikt nie odpowiedział. Big Boss palcem lewej ręki wertował akta.

– Czy naprawdę mogę uwierzyć w to, że dwóch komandosów chciało zastrzelić mojego oficera?

Ktoś głośno przełknął ślinę. Jakiś desperat odważył się powiedzieć:

– Z akt nie wynika, że to byli komandosi.

– O?

Big Boss zrobił swoją słynną minę w stylu: „Niemożliwe… To mrówki naprawdę nie stworzyły bomby atomowej? Naprawdę? Nie chce mi się wierzyć”. Przełknął łyk kawy, skrzywił się.

– Mam tu zdjęcie naszywki z kewlarowej kamizelki kuloodpornej, zdjętej z pojmanego napastnika. Panowie… Czy mnie wzrok myli, czy też jest to kamizelka polskiej policji?

Nikt nie odpowiedział na to pytanie, więc Big Boss kontynuował w najlepsze.

– Limitowana seria, niedostępna w komercyjnych sklepach. Czyżby znowu brygada antyterrorystyczna?

Żadnej reakcji. Brygada antyterrorystyczna miała we Wrocławiu przesrane po pamiętnej akcji w klubie „Reduta”. Na polecenie władz komandosi poszli lać gości klubu – prywatnie. W kominiarkach, ale po cywilnemu. I nawet nie to, że brali udział w zagmatwanych interesach, niewyjaśnionych do dziś, zadecydowało, że okryli się hańbą. Antyterroryści dali się pokonać ochroniarzom klubu i zwykłym gościom. Tacy to i komandosi, zdolni do doprowadzania na komisariat sześcioletnich dziewczynek. Albo do przypadkowego strzelania do siebie nawzajem, bo od czasu do czasu któryś z nich ginął w koszarach.

Nowa sekretarka przerwała ponure milczenie, panujące w gabinecie szefa. Nie bardzo jeszcze wiedziała, jak się zachować, więc podsunęła mu pismo pod nos. Przeczytał kilka linijek tekstu i podniósł wzrok. Ci, którzy go znali, zaczęli się naprawdę bać.

– Panowie – powiedział Big Boss. – Czy ja pracuję w Komendzie Wojewódzkiej Policji, czy w burdelu?

Cisza była dosłownie namacalna. Nikt nie śmiał podnieść oczu.

– Czy ktokolwiek mógłby mi odpowiedzieć na to proste pytanie?

Cisza.

– Napastnik aresztowany przez Hofmana powiesił się w celi! Czy ja pracuję w burdelu?! Czy ja wyglądam na burdelmamę?!

Oficerowie prawie zaczęli się szturchać, żeby tylko wypchnąć kogoś do odpowiedzi.

– Czy ja pracuję w burdelu? – powtarzał wielki facet za biurkiem.

– Nie, panie komendancie – nareszcie ktoś się odważył. – Pracuje pan w Komendzie Wojewódzkiej Policji.

Big Boss odsunął od siebie wystygłą kawę.

– No to w przeciągu paru dni chcę mieć wyjaśnienie tej sprawy. Ewentualnie wasze dymisje, panowie. Możecie mi przynieść albo jedno, albo drugie – zażartował ponuro.

Matysik obstawił szpital wojskowy, Tomecki stał przy szpitalu kolejowym. Obaj staruszkowie nie budzili niczyich podejrzeń, bo przecież tacy zawsze kręcą się na urazówce. Męczą, narzekają, czepiają się personelu i pytają o lekarstwa na miliony chorób, które ich dręczą. Istna zmora, ale też zmora ignorowana, niezauważana, przezroczysta jak powietrze.

Tomecki miał szczęście. Anioły powiedziały wyraźnie: „Albo tu, albo tu”. Anioły zawsze miały rację. Ale tym razem wygrał Tomecki.

Obwiązany elastycznym bandażem facet ledwie wkuśtykał na podjazd. Z tyłu, na prawej łopatce, miał dodatkowy opatrunek. Pieprzone siły specjalne! Mogli go odwieźć na opatrunek do Poznania czy Lublina. Ale nie… Oni wszystko robili rutynowo.

Mężczyzna w bandażach popatrzył na staruszka, który powoli dojadał swoją ulubioną kanapkę z jajkami i chrzanem, rozsiewając wokół straszny zapach przetrawionego czosnku. Ich spojrzenia spotkały się na moment. Twarde oczy perfekcyjnie wyszkolonego komandosa i wodniste oczy staruszka. Komandos powinien zacząć się bać, ale nie zaczął, bo nie wiedział, że to rozmyte spojrzenie rzuca na niego akurat Dariusz Tomecki. Nie wiedział też, że w torbie z kanapkami ukryty jest malutki rewolwer na naboje.22 Short. Gówniana broń, za słaba, żeby cokolwiek zrobić napastnikowi. Ale… Ofierze można nim coś zrobić. Szczególnie, jeśli palec na spuście trzyma pan Tomecki.

14
{"b":"100640","o":1}