– Lets roll – powtórzył słynny zwrot. Odruchowo włożył do ust papierosa, choć wcale nie chciało mu się palić. Wypluł go na ścieżkę. – Lets roll!
„Pyskówka” również uśmiechnęła się wrednie.
– Oki doki. Lets roll!!! Wężu…
Matysik, stojący w budce telefonicznej, udawał, że czyta gazetę, w której miał zaznaczone ogłoszenia z ofertami pracy dla emerytów. To na wypadek, gdyby go ktoś śledził. Nie szukał żadnej pracy, powodziło mu się dość dobrze.
Tomecki, w innej budce, zgłosił się natychmiast. Harmonogram mieli opracowany już dawno.
– No?
– TO znowu zwiększa aktywność.
– Widzę.
– Będą chcieli TO zlikwidować. Znowu…
– I nas przy okazji. Co proponujesz?
– Jest taki oficer na policji… – Matysik wodził palcem po ogłoszeniach w gazecie. – Hofman, mówiłem ci ostatnio. Skądś go, kurwa, znam.
– Bez jaj. Ty nie pamiętasz? Przecież masz najlepszą pamięć do twarzy, jaką kiedykolwiek widziałem.
– Właśnie. I nie mogę sobie przypomnieć.
– No to widziałeś go w telewizji. Może wystąpił w teleturnieju. Albo w migawce o dzielnych policjantach, którzy rozbili gang i tak przyłożyli mafiosom, że bandytom się kredki z tornistrów wysypały.
– To poważne. Znam go. Pamiętam te oczy.
Tomecki tylko westchnął.
– Na jasnego ciula nam jakiś oficerek?
– To Wąż.
– Eeeeeee…
– Poważnie.
Chwila ciszy.
– No to już, bierz go – znowu dłuższa chwila wahania. – Słuchaj, a jak przy okazji nasze sprawy wyjdą na jaw?
– To wtedy następne spotkanie wyznaczymy sobie w piekle, Darek.
Big Boss szalał w swoim gabinecie. Dosłownie szalał. Zebrani wokół wyżsi oficerowie wrocławskiej policji truchleli ze strachu. Jeszcze nie widzieli swojego dowódcy w takim stanie.
– Co to ma być?! – wrzeszczał. – Co to ma być, do jasnej cholery?!
Nikt nie odważył się powiedzieć nawet jednego słowa.
– Moja osobista sekretarka wraca do domu, umęczona robotą. O drugiej, kurwaaaaaaa!!!, w nocy. Zgłasza do SWD, że jest obiektem napadu! Zgłasza to WAM, durnie! I co się dzieje? Jakichś dwóch palantów odwozi ją do domu, a potem zasypia w radiowozie! I mi ją mordują!!! Mordują! Policjanta, moją sekretarkę, łącznika ze specsłuż… – tu nawet Big Boss urwał zdanie. – Zamordowali ją! – podjął po chwili.
– To było samobójstwo – szepnął ktoś odważniejszy.
Jakby ktoś smagnął Big Bossa biczem. Szef uspokoił się momentalnie, podszedł do drzwi, otworzył je i wyszedł na korytarz.
– Proszę panów ze mną – dobiegło ich spoza gabinetu.
Wyszli jak struci, niezbyt spiesznie. Usiłowali nie patrzeć w oczy Big Bossa, on jednak był zupełnie spokojny.
– Tu są schody – powiedział. – O proszę. Schodzę schodami – wykonywał teatralne ruchy. – Tup, tup, tup – przy każdym kroku mówił zupełnie spokojnym tonem. – I tymi schodami spuszczę wasze głowy. Będą podskakiwać na stopniach, będą się tu toczyć, turlać, spadać… – zawrócił nagle i wrócił na górę. – Samobójca, proszę panów, nie strzela cztery razy po ścianach. Samobójca nie strzela do kogoś cztery razy, zanim palnie sobie w łeb. Jak wiecie, sam huk naboju dziewięć milimetrów odpalanego w zamkniętym pomieszczeniu skutecznie zniechęca nawet najbardziej zagorzałych samobójców.
Oficerowie nie do końca byli skłonni się zgodzić. Najczęstsze wypadki samobójstw w wojsku to właśnie dwa-trzy strzały w powietrze z kałacha, a dopiero potem w siebie. Ale fakt: wyszkoleni wartownicy, no i otwarty teren. Anna Nowicka nie była dobrym strzelcem. Poza „podstawówką” na strzelnicy, w okularach i tłumiących słuchawkach, nie zaliczyła żadnego dodatkowego szkolenia.
– Chodźcie za mną, panowie – Big Boss, zdawałoby się zupełnie spokojny, ruszył wzdłuż korytarza.
Większość oficerów wiedziała, gdzie ich prowadzi – do „żydowskiego przejścia”, o którym krążyły legendy. Wyjątkowo stroma, kręta klatka schodowa, o bardzo wąskich stopniach, w narożu budynku. Starsi opowiadali, że podobno gestapowcy stawiali żydowskiego więźnia na szczycie, a potem z kopa w plecy! Faktycznie, spadający człowiek nie miał żadnych szans zatrzymać się na tych stopniach. Dopiero na dole. Niestety, jedynym faktem potwierdzającym legendę była tylko Gwiazda Dawida, uwieczniona na szkle drzwi w pohitlerowskim budynku.
Big Boss otworzył te właśnie drzwi. Schylił się i dotknął palcem schodów.
– O, tu jest pierwszy stopień. Tu drugi – palec wędrował coraz niżej – a tu trzeci. Po tych schodach również, panowie, potoczą się wasze głowy. Ale macie alternatywne rozwiązanie.
Big Boss wyprostował się ociężale.
– Chcę mieć głowę mordercy pani Nowickiej podaną na złotej tacy, u mnie, na biurku, w gabinecie.
Odwrócił się i ruszył z powrotem wzdłuż korytarza.
– Zacznijcie się już składać na złotą tacę, chłopaki – dodał jeszcze, nie patrząc w tył. – Jeżeli, oczywiście, nadal łączycie swoją przyszłość z pracą w tym resorcie.
Big Boss był znany ze swoich ekstrawagancji i dowcipów. Ale jakoś tym razem nikt się nie roześmiał.
Przy wejściu do kostnicy Hofman musiał najpierw wypełnić mniej więcej pół tony formularzy. Wiadomo: rąbnie jakiemuś nieboszczykowi zegarek i policja od razu będzie wiedziała, gdzie szukać. Trupy zebrane w kostnicy co prawda zegarków już nie miały, ale kto go tam wie – może taki oficer chociaż wyrwie komuś złote zęby? I od razu będą go mieli, bo musiał się podpisać na trzystu papierach.
Szli wśród stołów ze zwłokami. Mglista „Pyskówka” roześmiała się nagle.
– Czuję się tu jak w domu – powiedziała. – Jak na przyjęciu wśród starych przyjaciół.
Hofman parsknął śmiechem.
Prowadzący anatomopatolog tylko zerknął na niego.
– Co cię tak, kurwa, śmieszy w kostnicy?
Nie widział i nie słyszał „Pyskówki”.
– Wiesz, chyba to, że jestem tu… ale żywy. Zawsze jakieś wyróżnienie, co?
Doktor nawet nie zerknął w bok. Wyciągnął trzy szuflady z lodówki, odsłonił stopy nieboszczyków.
– Niewiele się dowiedziałem. Na szczęście jest jeden charakterystyczny szczegół. Zwróć uwagę, że trzech facetów, którzy napadli na pana… – usiłował sobie przypomnieć – pana Felicjana Matysika miało jedną wspólną cechę.
– Są obrzezani, mają rude włosy i wszyscy kiedyś byli cyklistami albo fryzjerami?
– Coś ty taki wesoły dzisiaj?
– Zawsze jestem taki, jak mi zamordują najbliższą koleżankę – Hofman położył rękę na rękojeści pistoletu. – Uwielbiam zapach spalonej nitrocelulozy o poranku.
Anatomopatolog znał ten zapach. Dobrze poznał odór nabojów odpalanych z broni półautomatycznej – wsiąkła w wiele ciał, które musiał badać. Woń nie do pomylenia z niczym innym.
– Ci trzej, którzy napadli Matysika, mają pewną dziwną, wspólną cechę. Wszyscy posiadają odciski na piętach, bardzo podobne do siebie. O, takie – wskazał palcem.
– Wojskowe buty.
– Spadochronowe. To komandosi.
– Wiem.
– O! Widziałeś już kiedyś takie?
W Czadzie wcale nie było dobrze… W Czadzie było okropnie. Młokos Hofman zaciągnął się przez punkt werbunkowy we Włoszech, na wakacjach – na złość swoim rodzicom, którzy nie pozwolili mu pracować na platformach wiertniczych w Norwegii.
Przy wyjściu z kostnicy czekało dwóch mężczyzn. „Pyskówka” śmiała się, tańcząc między nimi. Nie widzieli jej, śpiewała więc głośno, bo tylko jeden człowiek mógł ją usłyszeć.
– Są tu, Wężu. Czekają na ciebie. Jeden po mojej prawej, drugi trochę z tyłu, na mojej godzinie siódmej. Odbiór.
Hofman zarepetował pistolet.
– Jak popełnisz błąd, zabiją cię, Wężu. Odbiór.
Skinął głową.
– Dasz sobie radę? Oni naprawdę chcą cię zabić. Odbiór.
– Yeah. Over and out – powiedział Hofman, podnosząc broń. Zaczął biec, wrzeszcząc:
– Policja!!! Ręce do góry!!!
W Czadzie było okropnie. Młokos Hofman zaciągnął się przez punkt werbunkowy we Włoszech, na wakacjach, na złość rodzicom, którzy nie pozwolili mu pracować na platformach wiertniczych w Norwegii. „Bo zbyt niebezpiecznie”. No to na złość zaciągnął się do „bardziej bezpiecznych” najemników w Czadzie. He, he, he… Miał zarabiać trzy tysiące dolarów miesięcznie. Na szczęście dla niego do żadnej akcji nie doszło. Wszystkie te durnowate formacje rozwiązano dość szybko i odesłano z powrotem do Włoch, gdzie paszporty żołnierzy znowu były cokolwiek warte.