Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Schowała komórkę pod bluzkę, żeby napastnik nie zauważył podświetlenia ekranu i klawiszy. Na wyczucie wystukała 997. Szybki krok, ale nie bieg. Kiedy zgasły diody, wyjęła komórkę spod bluzki i przytknęła do ucha.

– Tu starszy aspirant Anna Nowicka. Napad! Potrzebuję pomocy. Przystanek pod Pedetem. Policjant w niebezpieczeństwie!!!

Psiknęła gazem w mglistą postać tuż za nią. Dwoma kopniakami pozbyła się pantofli na obcasach i runęła biegiem na przystanek.

Jezuuuuu!!! Tylko trzy osoby! Druga w nocy. Akurat dwie kobiety i jakiś pijak. Znikąd pomocy.

– Policjant w niebezpieczeństwie! Dajcie wszystko co macie w okolicy! Odebrałeś mnie?!

– Zaraz będą – odezwał się głos w słuchawce. – Strzelaj! Strzelaj!!!

– Nie mam z czego!

– Zaraz będą. Kwestia sekund. Trzymaj się!!!

Pijak przystawił się do niej.

– Możżżże ssssssię poprzytulamy, panienko?

Na szczęście komenda była kilkaset kroków stąd. Trzy radiowozy zaryły tuż obok, dosłownie paląc asfalt oponami. Kilku policjantów z bronią wyskoczyło z samochodów. Anka podniosła rękę.

– To ja!!!

W drugiej ręce miała już służbową legitymację.

Otoczyli ją. Obalony na chodnik pijak nawet nie jęknął pod naporem dwóch napakowanych mięśniami i adrenaliną ciał.

– To nie ten – krzyknęła, wskazując ulicę Podwale.

Dwóch policjantów z bronią i latarkami pobiegło w tamtym kierunku. Kobiety na przystanku trwały w szoku. Leżący na chodniku pijak bełkotał niewyraźnie.

– Aż trzy radiowozy za zwykłe molestowanie?… Świat schodzi na psy – usiłował się podnieść. – Tu jest gorzej niż w Auschwitz.

Niestety, policjanci wrócili po kilku minutach z niczym. Mieli w rękach jej buty – to wszystko, co zdołali znaleźć. Zapaliła papierosa.

– Zawieziecie mnie do domu, chłopaki?

– No pewnie.

– Jasne. I potem postoimy trochę pod domem, dla pewności.

Kto śmiałby odmówić sekretarce samego Big Bossa?

Już w radiowozie „Źródełko” wybrała z książki telefonicznej aparatu numer kolegi.

– Marek – powiedziała. – Coś jest bardzo nie tak. Bardzo nie tak – powtórzyła. – Spodziewaj się najgorszego.

Hofman odłożył słuchawkę. Doskonale wiedział, że coś jest nie tak. I bynajmniej nie chodziło o światło, które zgasło w całym bloku. Jego umysł węża, umysł skorpiona, od dawna podpowiadał mu, że zbliża się niebezpieczeństwo. Wyjął z sejfu broń, która była najbardziej bezpieczna w mieszkaniu o betonowych ścianach. Precyzyjny rewolwer z sześciocalową lufą, kaliber.22. Załadował do pierwszej komory bębna śrutowy nabój CCI Shotshell – taki, który pozbawiał przeciwnika oczu – a do następnych Eleye z ołowianymi pociskami, żeby nie było rykoszetów. To był naprawdę najbardziej bezpieczny wybór, jeśli miało się strzelać w zamkniętym pomieszczeniu – nie chciał wykończyć własnej rodziny. Zakiepował niedopałek i zaczął przebierać się w piżamę. Dobrze wybrał – lufa 6 cali, mały kaliber, „bezpieczne” pociski, deflektor podrzutu… Precyzyjne cudeńko, które nie zrobi krzywdy nikomu poza napastnikiem. No i po strzale w pokoju można odzyskać słuch już po kwadransie. Śrut i ołowiane pociski. Gdy takie coś nawet przypadkiem walnie w ścianę, to wprasuje się w nią, zamiast szaleć z odbicia po mieszkaniu.

W całym domu, a nawet kwartale panowały egipskie ciemności (nieprawdopodobne uczucie!), zupełnie niewyobrażalne dla mieszczucha. Hofman, zastanawiając się nad wiadomościami od „Źródełka”, wziął rewolwer w sposób „bezpieczny” i poszedł do sypialni. Nawet gdyby się po ciemku przewrócił, przy tym ustawieniu broni strzał nie mógł nastąpić.

W sypialni zobaczył coś zupełnie nieprawdopodobnego. Jego żona – całkiem fajna blond laska – stała na golasa. W jednej ręce miała komórkę, a w drugiej słuchawkę zwykłego telefonu. Słychać z niej było dźwięk „bip, bip, bip…” – za długo ją trzymała bez wykręcania numeru. Odruchowo, na ile mógł dostrzec cokolwiek po ciemku, skupił wzrok na jej biodrach.

– Sprawdź, czy drzwi zamknięte – powiedziała.

– Co?

– Sprawdź, czy drzwi zamknięte.

Cofnął się do przedpokoju, sprawdził dwa olbrzymie zamki i łańcuch. Jego żona miała na tym punkcie fioła. Od czasu, kiedy zamordowano jej najbliższą koleżankę; kopano ją i bito tak fachowo, że umierała cztery godziny, zanim zadławiła się własną krwią.

Wrócił do sypialni.

– W porządku.

– Coś się stanie.

– Mam jeszcze piwo w lodówce. Chcesz?

– Do kuchni już nie dojdziesz – powiedziała to wciąż dość spokojnym tonem.

Właściwie jeszcze się nie denerwował. Oczywiście, miał w umyśle te wszystkie opowieści „Źródełka” i obejrzane w telewizji osiedlowe włamania, ale trzymał gazrurę pod łóżkiem (to od czasu, gdy skopali tę koleżankę na śmierć; także na nim zrobiło to wrażenie – podobno wyła, a sąsiedzi myśleli, że to rodzinna kłótnia), no i wciąż jeszcze czuł się jak macho z rewolwerem…

– Spokojnie. Chodźmy spać.

– Odwróć się – powiedziała jego goła żona.

Dopiero wtedy coś poczuł. Przeniósł spluwę z pozycji bezpiecznej do „cholernie niebezpiecznej”, to jest kolba w dłoni i palec na spuście, a kciuk na kurku. Odwrócił się, czując paraliżujący strach. Ale umysł wciąż działał sprawnie: „Co oni mogą mi zrobić? W razie czego skoczę za łóżko i zacznę pruć”. Sekundę później idiotyczna myśl: „Amunicja jest w sejfie! Mam tylko sześć nabojów!!!”. Ale zaraz też uspokojenie. „Albo poradzę sobie z dwoma, albo mnie załatwią, bo i tak nie będę miał czasu na przeładowanie”. Gonitwa myśli: żal, że nie wziął pistoletu dużego kalibru do tworzenia „ściany ognia”, a jednocześnie ulga, że zachował się racjonalnie, tak jak go nauczono – z pistoletu łatwiej zabić własną rodzinę, a rewolwer małego kalibru jest sto razy bezpieczniejszy, bardziej precyzyjny. Ale czy na pewno sprawdził drzwi (no przecież przed chwilą patrzył!)? Dlaczego nie ma świeczki? Gdzie jest światło chemiczne?! Do gazrury nie dojdzie, bo żona blokuje drogę… Kompletny debilizm, wymieszany z paraliżującym strachem… Na szczęście umysł ciągle działał w miarę racjonalnie, mógł też polegać na odruchach – uspokoił oddech, zastanawiał się, jak polepszyć sytuację taktyczną. Ściągnął kołdrę z łóżka, podszedł do drzwi sypialni.

– Nie wychodź.

– Spokojnie.

I nagle coś nieprawdopodobnego – ktoś przechodził przez drzwi! Jego żona wydała z siebie jakiś pisk. Zupełnie niesamowity dźwięk, jakiś taki charkot. Czuł, że ze strachu zaraz zacznie strzelać po ciemku, na oślep. Ktoś przechodził przez drzwi. Te od domu. To nie było skrobanie, stukanie, odgłos forsowania na siłę. To było jakby… ktoś się przeciskał! Przez drzwi zamknięte na dwa grube zamki i łańcuch.

Paraliżujący strach… i znowu odruchy. Uspokoił oddech, skłębił kołdrę przy drzwiach do sypialni, zajął pozycję.

Scena jak z włoskiego filmu. Facet w gaciach, z rewolwerem, goła kobieta z dwoma telefonami w dłoniach, i dziecko, które nagle zaczęło szaleć we śnie, jakby miało koszmary. Rzucało się, jęczało, popłakiwało. Ich córka spała na piętrowym łóżku. Hofman chciał wejść po drabinie, ale od razu zrozumiał, że zrobi głupio: był praworęczny, więc własnym ciałem odgradzał broń od „napastnika”. Stał przez chwilę w miejscu, nie wiedząc co robić. I… nagle USŁYSZELI, jak ktoś idzie po przedpokoju. Ale to nie odgłos kroków. Coś się przesuwało? Pełzło? Charkotało? Żona zaczęła płakać. Hofman znów pomyślał o pistolecie, który zostawił w sejfie. Podszedł do drzwi (serce łomotało, włosy naprawdę stawały dęba).

– Nie wychodź!!!

– Zobaczę co to jest. Nic się nie dzieje. Spokojnie, drzwi sprawdzałem…

– Nie!!!

Nie mógł uspokoić oddechu.

– Zaraz mu dupę odstrzelę.

Był zdenerwowany i popełnił błąd. Odwrócił się do niej przodem, a tyłem do drzwi.

Jego naga żona powiedziała nagle zupełnie spokojnie:

– On stoi w drzwiach.

Dwie najgorsze chwile. Odwrócił się w panice, odciągnął kurek. W drzwiach nikogo. Ale wiedział, że coś tam stoi. Dziecko płakało przez sen, przewracając się z boku na bok.

10
{"b":"100640","o":1}