Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Cięcie.

Inna pora dnia, sądząc po zmianie światła. Kilku mężczyzn w strojach OP-1 palących miotaczami innego faceta w tym samym stroju. Chyba tego, który wywalił się do rowu podczas ucieczki. Tym razem widać wyraźnie drut owinięty wokół nadgarstka. Rozerwany kombinezon. Płomienie.

Koniec.

Co to jest? Co to jest, do jasnej cholery?!

Przeglądał zeskanowane papiery. Nic. Same strzępy informacji, fragmenty dokładnie przetrzepanych przez kogoś papierów. „SWW/233991/69 – Efekt w Szklarach”. Co to jest ten Efekt? Szukał dalej. Jest! „SWW/12382/72 – Efekt w Pieczyskach. Wybuch gazu. Wezwano patrol numer 7”.

Eeeeeee… Taki kit to możecie wciskać amatorom. Wybuch gazu, a rozprowadzający w Bydgoszczy wzywa patrol? To w ogóle nie są określenia milicyjne. A poza tym Matysik jest żołnierzem, a nie milicjantem. I wezwali wojsko do wybuchu gazu? To było szyte bardzo grubymi nićmi – wezwano tylko jeden wóz strażacki. Bez ekipy dochodzeniowo-śledczej, bez karetki pogotowia? Ale to śmierdzi!

OK. Trzeba lecieć dalej. „Wrocław!” – gwizdnął cicho. SRT/2456/3001. Skądś znał ten skrót. Jezu… SRT? Miał doskonałą pamięć do liczb i nazw. Ale SRT? Czego dotyczy seria SRT? Zaraz, to chyba jakieś archiwalia. Zupełnie nie mógł sobie przypomnieć.

SRT? Zalogował się na komputerze komendy. Z tego poziomu miał jedynie ogólny przegląd informacji. Seria SRT – wybuchy gazu, nagłe powiewy wiatru, katastrofy górnicze…

Jezus Maria!!!

Już pamiętał. Seria SRT. Wybuch gazu w Rotundzie PKO w Warszawie. Wiatr przewrócił nieukończoną konstrukcję budynku Akademii Rolniczej we Wrocławiu, niemal czterdzieści ofiar. Wybuch gazu w Gdańsku – pod gruzami budynku kilkadziesiąt osób. Hałda osuwa się na most w Wałbrzychu – prawie trzydzieści ofiar. A przecież uczono go tego na studiach – przykład źle zorganizowanej akcji milicji.

Boże… Teraz już rozumiał. To nie była źle zorganizowana akcja milicji. To była doskonale zorganizowana akcja wojska, w której zabito prawie trzydzieści osób!

Ale zaraz… Zapalił papierosa i podszedł do okna. Letnia noc pachniała rozgrzanym asfaltem, obrośniętymi bluszczem ścianami budynków, kwiatami w pobliskim parku. Zasępiony, obserwował latarnie, kreujące fantastyczne cienie na ulicy, wille naprzeciwko, owady skupiające się wokół źródeł światła. W prześlicznym budynku obok ktoś grał na pianinie. Słyszał też odgłosy co najmniej kilku telewizorów, dochodzące z otwartych okien, jakąś kłótnię. Życie w mieście… Telewizor w jego własnym salonie również grał. Żona oglądała właśnie codzienną porcję wiadomości o włamaniach, napadach, przestępstwach z użyciem broni, gwałtach…

Jak to możliwe, że oni utrzymywali wielką organizację zabijającą ludzi w całym kraju?! To przecież setki patroli, centrale, jakiś sztab i łączność. Czy mieliby szansę utrzymać tajemnicę? Odpowiedź była prosta: nie mieli żadnych szans. Z tego wniosek, że komórka była bardzo mała, ze ściśle wyselekcjonowanym personelem. Ale… czy w takim razie mieli szansę reagować od razu w różnych regionach kraju i przeprowadzać błyskawiczne akcje eksterminacyjne? Odpowiedź znowu była prosta: nie mieli szans. Jaki z tego wniosek?

Hofman zaciągnął się dymem. Skoro mieli bardzo małą, wręcz mikroskopijną ekipę z poparciem kogoś z samej góry, a jednocześnie byli w stanie opanować wszystkie, jak sami mówili, Efekty, to… Wniosek był prosty. Skądś wiedzieli, przynajmniej mniej więcej, gdzie i z jakim wyprzedzeniem nastąpi Efekt. I wcześniej wysyłali ludzi w ten rejon. A to już bardzo brzydko pachniało. Szlag!

W jego domu nagle zgasło światło.

– Czy to korki? – krzyknęła żona z ciemnego nagle salonu.

Hofman wychylił się z okna i zerknął na ścianę swojego budynku.

– Nie. Walnęło w całym bloku.

– O Jezu… No dobra, chodźmy spać.

Odmruknął coś i podniósł słuchawkę telefonu. Nie dzwonił bynajmniej na pogotowie elektryczne.

– Cześć, stary. Nie obudziłem cię?

Znajomy architekt ziewnął rozdzierająco.

– Nie – skłamał uprzejmie.

– Powiedz mi jedną rzecz: czy ciężko wysadzić blok mieszkalny?

– Jaki blok?

– Jakikolwiek. Na przykład taki, w którym mieszkam. I zakładam, że będą problemy z dostarczeniem dużej ilości materiałów wybuchowych. Wiesz… Tajemnica.

– OK. Z wysadzeniem twojego bloku nie byłoby żadnego problemu. Obejdzie się bez semteksu.

– A co byś potrzebował?

Nowe rozdzierające ziewnięcie architekta.

– Klucz numer czternaście.

– Coooo?!

– Klucz numer czternaście.

– Jezu… no nie opowiadaj, że przy pomocy jednego klucza wysadzisz mój dom.

– Oczywiście, że wysadzę.

– Jak? Czekaj, jaki klucz, do jasnej cholery?

– No, normalną czternastkę. Wystarczy wejść do piwnicy. Jako architekt mam uprawnienia, żeby cieć mnie wpuścił. Wystarczy, że stwierdzę katastrofę budowlaną.

– Jaką katastrofę? Zakładam, że budynek jest jeszcze cały.

– Boże… Nie znasz naszego żargonu. „Katastrofa budowlana” to może być na przykład takie coś, że będzie mi się jedynie wydawało, że zauważyłem na przykład rysę na ścianie przy fundamentach. Wystarczy, że mi się będzie wydawało, rozumiesz? I muszą mnie wpuścić wszędzie, bo ja z kolei muszę zawiadomić odpowiednie służby. Normalna procedura.

– No dobra. I co zrobisz z tym kluczem?

– Odkręcę w piwnicy zawór gazowy. Dwadzieścia metrów dalej zostawię zapalonego papierosa albo świeczkę i ucieknę zygzakiem. Byle szybko.

– Jezu, to takie proste?

– Proste jak drut – nowe ziewnięcie. – Nie wiesz, co to jest wielka płyta?

Przez chwilę jeszcze wyjaśniał, że betonowe budynki mają jedną zaletę. Gdyby doszło do bombardowań, jak podczas drugiej wojny światowej, straty byłyby o wiele niższe niż w Trzeciej Rzeszy. Taka bomba spuszczona od góry niewiele zrobi betonowym bunkrom, jakimi są, de facto, bloki. Ale wybuch od dołu sprawia, że po prostu same się składają. Klucz czternastka i świeczka są lepszą bronią, niż bomby typu „blockbuster”, czy samoloty wbijane w ściany WTC. Zdecydowanie tańszą, bardziej poręczną, łatwiejszą w przenoszeniu, przyjazną w użyciu… Klucz czternastka to równoważnik paru ładnych ton trotylu. Potrzebny jest, oczywiście, jeszcze gaz i świeczka lub papieros. No i zapałki.

„Źródełko” szła na przystanek ulicą Podwale. Prosta, krótka, dobrze oświetlona droga z Łąkowej na Świdnicką, do przystanku pod Pedetem. Z jednej strony biura, domy handlowe i mieszkania, z drugiej pusta przestrzeń, fosa, zieleń. A jednak coś było nie tak. W ogóle druga w nocy nie jest normalną porą spacerów samotnych kobiet, ale teraz coś naprawdę było nie tak. „Źródełko” nie miała w torebce służbowej broni, a jedynie malutki miotacz z gazem pieprzowym. Kątem oka widziała mglistą sylwetkę w jednej z bram. Wyglądała jak… jak nierzeczywisty człowiek utkany z mgły. Nigdy nie poddawała się typowo kobiecej panice, miała za sobą parę szkoleń i wiedziała, co robić w takich sytuacjach. Przyspieszyła kroku, żeby wyglądać na bardzo zdecydowaną. Miarowy rytm kroków wystukiwany obcasami. Przecież człowiek z mgły nie mógł istnieć, nie wierzyła w duchy, na świecie nie było chyba częściowo przezroczystych mężczyzn?

Lekki zwód w lewo, mijając bramę powiedziała:

– Ach, dzień dobry. Pan Michalski, prawda?

Kolejny zwód, jeszcze bardziej w lewo. Prawa ręka na miotaczu, lewa na telefonie komórkowym. Tą samą dłonią włożyła sobie do ust metalowe, wygięte w łuk szydełko (to tak à propos przyszłej rozprawy sądowej o ciężkie uszkodzenie ciała – gdyby miała nóż, sąd mógłby uznać, że to ona zaatakowała. Ale szydełkiem?… He, he, he… A wbijało się w głowę lepiej niż nóż). Była przygotowana do ataku i obrony, te szkolenia naprawdę coś jej dały. Szybki, zdecydowany krok. Żadnych spojrzeń w tył. No, oczywiście, tylko poza tymi, kiedy symulowała, że coś jest nie tak z jej prawym obcasem.

Mglista postać chyba szła za nią. Nie widziała wyraźnie. Ale chyba… Jezu!!! Była coraz bliżej!

9
{"b":"100640","o":1}