Литмир - Электронная Библиотека

Aby stworzyć pozorne wrażenie czyjejś obecności zaczął mówić do dyktafonu. Mówił o sprawach obojętnych, aby nie powiedzieć banalnych, znajdując w tym swoisty kurek bezpieczeństwa dla rozedrganego umysłu. Nieświadom tego, momentami wręcz krzyczał, mówiąc ciągle o czymś zwykłym i codziennym. Jedno było pewne. Człowiek doprowadzony do takiego rozbicia nerwowego, już nigdy nie będzie takim, jakim był kiedyś i dlatego Jan już nigdy nie będzie kosmonautą. Ale dla niego nie miało to teraz żadnego znaczenia, gdyż zawsze gdy człowiek przekroczy pewien próg odporności. stara się najpierw za wszelką cenę opanować sytuację, nie zważając na nic innego.

Spodziewał się, że dotknięcie barier będzie zrazu lekkie, wręcz niezauważalne, przechodzące później w mocny nacisk. Zawiódł się. Uderzenie było tak silne, że wyglądało na celowe. Zamroczony i przerażony zerwał się na równe nogi świadom, że tak szybki ruch jest wyrokiem Mimo iż zaklinał się, że tego nie zrobi, spojrzał na zegar. Brakowało pięciu minut. Wystarczyłoby trzysta razy powiedzieć „tik, tak" w odpowiednim tempie i byłby wolny. Obiegł swoją klatkę wokół, waląc kułakami w zakrzepłe powietrze. Jak dzikie zwierzę począł się miotać pośrodku sali, której wszystkie przedmioty zaczęły mu się wydawać obce i niezrozumiałe, gdyż były wolne. Pozostał metr kwadratowy i dwie minuty. Przeczucie, które obiecywało uwolnienie po wejściu w skok i koniec koszmarów, wyzwalało w nim resztki energii. Bez tego dawno by zrezygnował, poddając się losowi. Już nie mógł się obrócić. Lampy sufitu świeciły normalnym, jasnym światłem. Wyjąc z bezsilności odpychał bezskutecznie niewidzialną prasę, która zbliżając się również po bokach, poczęła krępować ramiona. Zaczął się dusić, bardziej z napięcia niż braku tlenu. Tkwiąc zaklinowany pomiędzy szybami powietrza, sięgnął na tors i wyjął z wiszącego dyktafonu płytkę chryzotową. Wierząc, że uchroni ją w swoim żołądku przed zniszczeniem, połknął zapis na trzydzieści sekund przed wejściem w skok. Później już tylko krzyczał.

Koniec jest taki

W trzy doby po powrocie „Nocy", Jan Stasiak zmarł nie odzyskawszy przytomności. Po przeszło dwumiesięcznych przygotowaniach wysłano do mgławicy NGC 6992 wyprawę złożoną z trzech statków, każdy po dziesięć osób załogi Pomimo kilkutygodniowych poszukiwań, nie znaleziono śladów czyjejkolwiek obecności. Wspominany w relacji satelita okazał się być idealnie martwym. Nigdzie nie znaleziono opisywanej kolumny, bądź zwłok Karla Homesa. Po powrocie wyprawy sprawę odłożono do archiwum. Najbliższa wyprawa w ten obszar jest planowana za dwadzieścia lat.

NIEŚMIERTELNY

Poranki mają to do siebie, że obdarzają mnie podłym nastrojem. Jest to regułą do tego stopnia, że nigdy nie zrywam się z łóżka zaraz po przebudzeniu, tylko leżę w nim co najmniej przez parę minut i staram się przekonać siebie, że świat nie jest wcale takt zły. Dobrze, jeśli uda mi się przy tym przypomnieć argumenty, którymi poprawiałem samopoczucie dnia poprzedniego. Niestety – nie zawsze mi się to udaje i jedynym ratunkiem jest nowe, niespodziewane, zaskakujące zdarzenie.

Tak było właśnie tym razem. Ktoś zadzwonił do drzwi wejściowych. Odetchnąłem głębiej, wyskoczyłem z łóżka, jedną ręką łapiąc szlafrok, a drugą otwierając okno i pobiegłem ku warczącemu dzwonkowi. Człowiek za drzwiami sięgał mi dosłownie do pępka. W każdym razie na tej wysokości ujrzałem jego siwe włosy i niewielkie przekrwione oczka.

– Mam list od pana prezesa – powiedział i wyciągnął dłoń z kopertą.

– Z banku? – spytałem odruchowo, odczytując adres nadawcy.

Człowieczek chyba miał kłopoty ze słuchem, gdyż radośnie krzyknął.

– Tak, tak. Z samego National Bank! Patrzyłem na niego z dezaprobatą, lecz nawet nie uniósł głowy.

– Czy mam dać odpowiedź?

Pokręcił przecząco głową i dalej obserwował z upodobaniem mój szlafrok. Najwyraźniej czegoś oczekiwał. Zrozumiałem. Chowając list do kieszeni cofnąłem się do pokoju i wyniosłem mu parę groszy. Jakby z pogardą schował je do portmonetki i ukłonił się, konsekwentnie nie unosząc głowy. Poszedł.

W liście pan prezes prosił w zawiłych meandrach słówek, abym zjawił się u niego dzisiaj lub w najbliższych dniach, gdyż ma w swoim banku pewien przeznaczony dla mnie depozyt. Dodawał, że zawsze można go zastać w gabinecie około godziny jedenastej.

Przyznaję, że nawet cień skojarzenia nie pojawił się w mojej głowie, kiedy przeczytałem słowo depozyt. Nie znałem nikogo, kto mógłby zostawić dla mnie coś wartościowego, zaś sam w ostatnim czasie cierpiałem na tak chroniczny brak gotówki, że nie mógłbym obdarować siebie, nawet w stanie skrajnego upojenia alkoholowego. Rozczochrałem dramatycznym ruchem włosy i zerkając na zegarek postanowiłem stawić czoła zagadce. Z głębokim przekonaniem, że porządek zrobię po powrocie, poszedłem się umyć. Na biurku, zaraz przy drzwiach prowadzących do łazienki, leżały kartki z ostatnio tworzonymi przeze mnie opowiadaniami.

Kasjer w barze oszukał mnie przy wydawaniu reszty, co naturalnie spostrzegłem dopiero przy stoliku. Jedyną formą zemsty, która mi pozostała, był pełen odrazy wzrok, jaki posyłałem mu w czasie jedzenia. Nie wzruszyło go to, a chyba nawet bardziej rozzuchwaliło, gdyż, jak mogłem dostrzec, kilku następnym osobom podwoił liczbę bułek, surówek i innych dodatków. Koronnym numerem było wliczenie jakiemuś cudzoziemcowi opłaty za korzystanie z naczyń. Pełen pogardy opuściłem lokal i dopiero na ulicy wyjąłem z kieszeni solniczkę wraz z widelcem. Schowałem zdobycz do torby i całkowicie usprawiedliwiony moralnie wszedłem do banku.

Łypiący na mnie podejrzliwie strażnik pokazał drogę do gabinetu prezesa i, jak zdołałem dostrzec, skrupulatnie sprawdził czy tam dotarłem. Na matowym szkle czerniło się nazwisko i tytuł. Zapukałem. Wdzięczny, dziewczęcy głosik należał do czterdziestoletniej sekretarki, której obfite kształty wypełniały trzy czwarte pokoju. Gdy się przedstawiłem, aż podskoczyła na krześle i z gracją betoniarki podbiegła ku mnie.

– To się pan prezes ucieszy, kiedy ujrzy pana – zaszczebiotała i pociągnęła mnie za rękaw ku drzwiom w głębi.

Miała siłę parowozu.

– Pan pewnie nie wie, ale ja już bardzo dawno wiedziałam, że pan przyjdzie. Jest pan jedną z naszych pokoleniowych spraw.

Już miałem spytać co znaczy ostatnie określenie, kiedy ukazał się sam prezes, najwyraźniej zwabiony hałasem.

– Pańska godność? – spytał. Trzymająca mnie za rękaw kobieta była szybsza.

– To pan Dawid Stone. Niby przypadkiem strąciłem rękę lekkoatletki, ale już ucapił mnie jej szef.

– Jakże się cieszę, jestem prezes Kinsky! – ryknął. – Proszę wejść, a pani niech przygotuje kawę.

Wepchnął mnie do środka, posadził na fotelu i nawet nie oglądając listu zaczął perorować.

Z jego słów wynikało, że mój dziad Samuel Stone zostawił przed laty w skrytce bankowej depozyt. Miał go dostać syn, wnuk albo inny potomek pod jednym warunkiem. Mianowcie spadkobierca powinien był zdobyć rozgłos co najmniej na miarę kraju. Wykonawcą testamentu została firma notarialna Moonlichen i ona zadecydowała przed laty, że mój ojciec niestety nie spełnił warunków.

– A ja? – spytałem kierowany wrodzoną skromnością.

Nie doczekałem się odpowiedzi z dwóch powodów. Po pierwsze Kinsky zaczął grzebać w szufladzie, a po drugie zjawiła się sekretarka z kawą. O mało trupem nie padłem z zachwytu widząc, że filiżanki mają napisy z nazwą banku i nazwiskami prezesów. Ciekaw byłem, czy po wypiciu kawy znajdę na dnie naczynia ich zdjęcia. Powinni stać na tle gór złotych monet, objęci krzepkimi ramionami, zaś u ich stóp bez wątpienia klęczeli wdzięczni emeryci i staruszki, którzy każdy grosz oddawali National Bank.

Błogie rozmyślania przerwał Kinsky wymachując czymś kanciastym przed moim nosem. Obłożyłem filiżankę i wziąłem książkę do ręki. Gdyby ludziom w chwili zdziwienia czerwieniała twarz, to w tym momencie oblałbym się tycjanowską purpurą. Domyślałem się naturalnie, że rozgłos mogłem uzyskać dzięki książkom; napisałem powieść i dwa zbiory opowiadań, ale dzieło, które trzymałem w ręku było czymś innym. Był to podręcznik do nauki języka angielskiego dla szkół podstawowych.

37
{"b":"100639","o":1}