Литмир - Электронная Библиотека

– Dobrze, wyrażam zgodę. Byłem znów sobą.

V

Jeden z trzech osobników zapukał do mieszkania zajmującego pół piętra, co w tej dzielnicy świadczy o dużych możliwościach finansowych właściciela. Otworzył im chudzielec około trzydziestki. Ubrany był w wytarte levisy, nie dopiętą koszulę dżinsową i śnieżnobiałe adidasy. Chyba żałował, że nie zdążył ich jeszcze wybrudzić. Jeden z przybyłych podsunął mu pod nos rękę z otwartą legitymacją. – Można? – spytał popychając drzwi.

Właściciel spokojnie przytrzymał je, z uwagą skonfrontował zdjęcie z twarzą i dopiero wtedy zdjął łańcuch. Weszli do pokoju.

– Proszę wybaczyć, ale wyjeżdżam z kraju na parę miesięcy i muszę skończyć pakowanie.

Spojrzeli na siebie, porozumiewawczo błyskając oczyma.

– Nie zajmiemy panu dużo czasu. Chcemy tylko dostać jedną informację.

Rzeczywiście wyjeżdżał. Otwarte szafy, meble zakryte pokrowcami i parę spakowanych walizek

było wystarczającym alibi. Gdy rozmawiał, do ostatniej torby pakował starannie owinięte w plastyk koszule i bieliznę.

– Jestem do panów dyspozycji.

– Pan zna Jorga Helgstroma?

– Tak, od kilku lat

– Czy pan wie czym on się zajmuje?

– Jest bakteriologiem, czy coś koło tego. Nigdy tym się dokładnie nie interesowałem. Czy coś mu się stało?

Ten z legitymacją zrobił nieokreślony ruch ręką.

– Miał wypadek i przez najbliższych parę dni będzie nieprzytomny. Niestety, posiada on bardzo ważną dla nauki informację. Mianowicie dostarczył swojemu laboratorium interesujący środek chemiczny, który, jak nas poinformowano, może być świetnym lekiem na zaburzenia układu krążenia. Wypadek spowodował, iż instytut dysponuje tylko minimalną ilością tego środka, co naturalnie przerywa tok badań. Z zapisków dowiedzieliśmy się, że od pana dostał on ów specyfik. Czy mógłby pan udzielić informacji na ten temat?

Tamten już od paru zdań słuchał z większą uwagą.

– Domyślam się o co może chodzić – odezwał się po chwili i wyszedł do drugiego pokoju.

Najwyższy z przybyłych zrobił parę kroków do przodu, tak aby móc zerknąć przez uchylone drzwi.

– To będzie ta sprawa – powiedział człowiek wchodząc z kartką w ręku.

– Kiedyś zajmowałem się hodowlą kwiatów, teraz od kilku lat nie pozwalają mi na to obowiązki, ale jeszcze od czasu do czasu dostaję przesyłki z tej dziedziny.

Podał kartkę.

– Przesyłkę dostałem od nieznanego mi hodowcy z okolic Karlbone. Z listu wynikało, iż na bazie jakiegoś endemitu wyhodował Heliozę: kwiat o niecodziennym zapachu. W celu rozreklamowania wysyłał po kraju próbki nektaru. Prawdą jest, że miał on niesamowity zapach. Kto wie, gdyby nie mój wyjazd, może poprosiłbym o bliższe szczegóły.

– Czy ten nektar dostał od pana Helgstrom?

– Tak, wziął prawie wszystko. Zaraz, moment! – zamachał rękoma i rzucił się ku stoliczkowi nocnemu.

Z szuflady wyjął plastykowe pudełko z brązową, już pomarszczoną kulką substancji na dnie.

– Zostawiłem sobie trochę.

Otworzyli i z wyraźną obawą powąchali.

– Przecież to w ogóle nie ma zapachu. Człowiek roześmiał się.

– Zgadza się. Hodowca zaznaczał, że nektar po kilku tygodniach traci swoje właściwości; jest już do niczego. Dlatego chciał tym zainteresować kogoś z większą gotówką. Rozumiał, iż musi mieć dużą plantację, jeśli chce na to zwrócić uwagę przemysłu kosmetycznego.

Mężczyzna stojący dotąd z tyłu chrząknął.

– Rozumiemy. To chyba będzie wszystko, jako że adres hodowcy, jeśli się nie mylę, jest na firmówce listu.

Ten z legitymacją potaknął.

– W takim razie dziękujemy za informację i przepraszamy, że zwróciliśmy się w tak urzędowej formie. Ale pracownicy służby zdrowia bali się, że tylko policji powierzy pan tajemnicę.

Roześmiali się wszyscy, łącznie ze znajomym Helgstroma.

– Przekażcie panowie Jorgowi pozdrowienia ode mnie, jeśli będziecie mieli okazję.

Przytaknęli. W drzwiach minęli się z dwoma bagażowymi z napisem „Linco" na czapkach. Była to nazwa portu lotniczego, skąd odlatywały odrzutowce transkontynentalne.

VI

Na jednym wolnym od wykresów i zdjęć kawałku biurka kończyłem pisać sprawozdanie, gdy do pokoju wszedł Risch. Gestem ręki poprosiłem, aby mi nie przerywał. Parę uwag i wątpliwości, które należy wyjaśnić i już mogłem pod spodem złożyć podpis.

– Gotowe – powiedziałem na głos, zadowolony z efektu kilkugodzinnej pracy. Wziął papiery w rękę.

– Nie da się odwołać wybuchu? – spytałem, ale on zajęty czytaniem, tylko pokręcił głową.

Trzy osoby miały decydujący glos w całej sprawie. Risch, jako inspektor Departamentu Zdrowia, nieznany mi szef sztabu na Okręg Północny Kowers i znany mi z telewizji sekretarz Departamentu Bezpieczeństwa Narodowego Steve Keler. Oni to podjęli decyzję, że po zebraniu wszystkich danych przez automaty, cały ośrodek ma zostać unicestwiony ładunkiem nuklearnym. Motywowano to nieodwracalnym skażeniem laboratorium i chęcią posiadania całkowitej pewności, że przez jakiś głupi przypadek wirusy nie wydostaną się na zewnątrz. Niestety testy wykazały, że po ogrzaniu odzyskają normalne cechy.

– Dobrze – powiedział Risch, odkładając na stół sprawozdanie. – Widzę, że doszliśmy do identycznych wniosków.

Uśmiechnąłem się pod nosem.

– Ten cholerny mutant ma tak niecodzienną budowę, że nic dziwnego, iż Pallison i jego współpracownicy nie mogli wpaść na ślad. Zresztą mieli na to za mało czasu.

– I nie mieli aparatu autodyfuzyjnego – dodał Risch – powinniśmy dziękować Japończykom, że bez wahania przysłali nam swój prototyp.

– Nie zapominaj, że obiecałem opisać im za to moją metodę krystaliczną.

Roześmialiśmy się, wiedząc, że w interesach nie ma uczuć.

– Mimo to sytuacja jest niejasna. Ciągle nie wiemy, co było przyczyną mutacji.

– Ludzie z departamentu szukają źródła, skąd pochodziła owa Helioza.

– W porządku, ale czy ona była przyczyną?

– Widziałeś zdjęcia dziennika Helgstroma. Ostatni zapis mówi, że zaczyna dawkowanie roztworu z Heliozy. Dalej kartki są puste.

– To wszystko prawda, ale wciąż wydaje mi się, że zapomnieliśmy o jednej rzeczy.

Zamilkłem i wstając zza biurka zacząłem się przechadzać po gabinecie tami i z powrotem.

– Powiedz mi, czy to możliwe, aby rzadki, lecz w zasadzie dawno poznany wirus mógł w zastraszającym tempie przeistoczyć się w coś aż tak odmiennego. Mam przeczucie, że grał tu rolę jeszcze jakiś czynnik, który przeoczyliśmy.

Risch był zmęczony i akceptował moje wywody, nie mając zamiaru wtrącać swoich trzech groszy. Swoją drogą, jakież walki wewnętrzne musiałem toczyć, aby się przekonać do tego człowieka. Na studiach, kiedy był jeszcze docentem, nazywaliśmy go Kalafior i przyznam szczerze, nie pamiętam dlaczego. Ludzie, gdy się przyzwyczają do złośliwości, nie mogą z niej zrezygnować, chociażby powód konfliktu dawno był nieaktualny.

– Moment! – krzyknąłem tak głośno, że aż Risch wzdrygnął słę w fotelu.

– Chyba wiem, co mi się nie podoba. Trzeba to sprawdzić.

Stanąłem przy drzwiach.

– Chodźmy. Muszę przejrzeć zapisy.

Risch poddał się memu zapałowi z chęcią wskazującą, iż sam potrzebuje czegoś nowego.

Nigdy bym nie przypuszczał, że baza wojskowa może być tak wygodna. Tego typu obiekty zawsze kojarzyły mi się z surowymi bunkrami, wysokim, posypanym tłuczonym szkłem murem i każdym pomieszczeniem wypełnionym pod sufit bronią. Tej ostatniej, jak mi powiedziano, rzeczywiście nie brakuje, lecz to nie powód, aby nie panowały tutaj znośne warunki. W końcu mieszkali tu ludzie. Kilka gabinetów, urządzone ze smakiem sypialnie, na korytarzach normalne dywany, i gdyby nie mundury, w których chodzono, nigdy bym nie pomyślał, że jestem w ośrodku wojskowym.

Kiedy schodziliśmy po schodach, ktoś zawołał za nami. Obróciłem się.

– Przepraszam, czy pan jest tym Stawicem, któremu udało się uciec z laboratorium?

19
{"b":"100639","o":1}