Zerknąłem na Rischa, ale ten tylko wzruszył ramionami. Mężczyzna, który zadał to pytanie, był średniego wzrostu, silnej budowy, gruby w karku, o poczciwej twarzy. Nie znałem go.
– Tak, a dlaczego pan pyta? Pociągnął nosem.
– Ma pan niesamowite szczęście – odparł.
– Ja zaś za to, że nie dość czujnie sprawdzałem kontrolki, dostałem naganę.
– Przykro mi.
– Ależ nie! Dlaczego ma być panu przykro?!
– zawołał. – Analiza pańskiej ucieczki pozwoli na uniknięcie takich przypadków w przyszłości. Podrapał się w głowę.
– Ma pan szczęście – dodał i bez słowa oddalił się korytarzem.
– Słyszałeś? – zwróciłem się do Rischa, ale ten nie podjął tematu.
Weszliśmy do sali kontroli. Stąd kierowano automatami, które zjechały do laboratorium. Miały tam zostać na zawsze, gdyż śluzy zalano zaraz po tym betonem i plastykiem. Rząd siedzących wzdłuż ściany ludzi patrzył ze skupieniem w monitory śledząc ruchy robotów. Na najbliższym ekranie widać było fragment korytarza z
leżącą na jego dnie cienką warstwą azotu. Był błękitny jak niebo i tylko leżący w nim powykręcany człowiek psuł cały efekt. Operator za pośrednictwem wysięgników automatu, sprawnie dobrał się do puszki mózgowej i wycinał właśnie kawałki tkanki do analizy. Nauczyłem się, że w bazie o całej historii w laboratorium mówi się jak o nieszczęśliwym wypadku. Martwy człowiek, ofiara nieszczęśliwego wypadku, polegającego na tym, iż inni ludzie z obawy o własną skórę, otruli go, a potem zamrozili, stał się z podmiotu zwykłym przedmiotem.
– Ciekawi, czy w przypadku zdrady tajemnicy, cały personel bazy też się rozstrzeliwuje? – pomyślałem w duchu i na tym poprzestałem. Wszedłem do kabiny razem z Rischem. Dzięki temu żądany materiał dostałem po minucie. Po raz czwarty miałem oglądać zgon Helgstroma. To obrzydliwe, ale nawet teraz nie wydawał mi się bliższym człowiekiem. Mimo kopiowania, taśma odtwarzała wszelkie szczegóły tak samo dobrze jak w pokoju Pallisona,
– … obróciłem się i to już się stało… – Helgstrom charczał wyraźnie tracąc oddech. – Zauważyłem, że Margaritt, Melza i Metody zataczają się jak pijane… – powietrze, ze świstem przechodziło mu między zębami. – Myślałem, że to jakaś reakcja powstrząsowa…
Kamera nie obejmowała całej twarzy. Zasłaniał ją blat stołu.
– Inne małpy chowały się po katach… potem nagle się zaczęło… – w tle nagrania słychać było odgłosy szamotaniny i zwierzęce wrzaski.
Wyłączyłem taśmę. Wiedziałem co znajdę dalej. Pytanie Pallisona, coraz bezładniejsze odpowiedzi, majaczenia i tak aż do końca. Zapaliłem światło w kabinie i wyjąłem zabrany z góry odpis.
– Posłuchaj, coś ci przeczytam – zwróciłem się do Rischa. – Jest to opis dotyczący przyczyn zgonu małp w wiwarium.
Risch milczał. Widać było, że jeszcze nie rozumie o co mi chodzi.
– Zauważ, iż raport posługuje się imionami małp. Było to możliwe, gdyż posiadają one tabliczki na szyi. Czytałem: w wiwarium znajdowało się sześć osobników… tak… trzy z nich: Margaritt, Metody i Melza zdechły w wyniku ekspansji wirusa, u trzech następnych: Olgi, Olstera i Ora zgon był kwestią minut, ale został przyspieszony przez użycie gazu kselonowego, świadczą o tym ślady w płucach, wybroczyny… i tak dalej. Rozumiesz?
Risch myślał jak diabli.
– Może nie wiesz, lecz w laboratoriach jest taki zwyczaj, że małpy z kolejnych transportów nazywa się imionami na tę samą literę alfabetu. Ułatwia to potem orientację. Ze słów Helgstroma i raportu wynika, że tylko u małp na literę „M" nastąpiła mutacja. Małpy na literę „O" uległy już wtórnemu zakażeniu. One to przecież miały w komórkach Ciałka Boriewa.
Mówiłem szybko, jakbym się bał, że mogę zapomnieć.
– Pallison mi mówił, że małpy były szczepione w dwóch grupach, w odstępie trzydniowym. Wniosek jest jeden. W ciągu tych trzech dni laboratorium, bądź sama sekcja zostały poddane jakiemuś wpływowi, który uczynił wirus Elfemii gotowym na mutację. Szturchnąłem go palcem.
– Rozumiesz! Ten cholerny środek mógł być tylko katalizatorem, mutacja mogła nastąpić wcześniej.
Risch nigdy nie wydawał mi się tak rześki jak wtedy, po moich słowach. Zerwał się z fotela.
– Poczekaj tu. Muszę sprawdzić jedna rzecz – powiedział i wyszedł.
Zagłębiłem się w fotel i jeszcze raz prześledziłem moje rozumowanie.
Risch wrócił wściekły jak diabli.
– Miałeś rację. Ci głupcy nic mi nie powiedzieli – klapnął na fotel. – Wyobraź sobie, że spytałem oficera z nadzoru, jakie były warunki fizyczne w dniach 12-15 kwietnia, bo jak sprawdziłem, te dni miałeś na myśli.
Potwierdziłem.
– Ten dureń zaczął coś oględnie mówić, że wszystko było w normie, ale wyczułem, że kręci i jak wsiadłem na niego z mordą, to skierował mnie do Kowersa. Ten niechętnie wyjaśnił o co chodzi. Wyobraź sobie, że ni mniej ni więcej, ale około stu pięćdziesięciu kilometrów stąd, dwunastego kwietnia miał miejsce nieudany podziemny wybuch jądrowy. Żeby było beznadziejniej, sama sprawa nie była zbyt czysta. Ktoś tam komuś podpłacił i w efekcie niejaki koncern „Oilex" dostał zgodę na detonowanie dwóch ładunków. Chcieli w ten sposób zwiększyć filtrowność skał.
Uderzył pięścią w otwartą dłoń.
– Wybuch okazał się dwudziestokrotnie silniejszy niż oczekiwano. Kowers twierdzi, że trudno ustalić przyczynę z powodu olbrzymich zniszczeń, podobno wszyscy tam zginęli. Najprawdopodobniej pod ziemią znajdowały się złoża pierwiastków naduranowych i bomba atomowa zadziałała jak zapalnik; ale to zmartwienie dla geologów.
– Jak można zatuszowywać taką sprawę?! – nie wytrzymałem.
– Zgadza się. Kowers chyba jest idiotą, bo powiedział mi, iż nie sądził, aby wzmożone promieniowanie jonizujące, jakiemu było poddane laboratorium kilka tygodni wcześniej, miało znaczenie. Przecież to było ponad pięć jednostek Galia.
– Rany boskie, aż dziw, że personel się nie rozchorował, ani ci żołnierze.
– Łamigłówka rozwiązana – Risch aż kipiał. – Należą ci się wielkie brawa, że nie dałeś się zamętlić.
Puściłem to mimo uszu.
– Więc tak, dwunastego szczepiona jest seria na „M", tego samego dnia, pod wpływem promieniowania wirus ulega mutacji i najprawdopodobniej przechodzi do postaci utajonej, druga seria małp szczepiona piętnastego ma zwyczajną Elfemię. Potem Helgstrom dawkuje środek, pobudza on zmutowany wirus i lawina toczy się.
Zamilkłem, gdyż przyszła mi do głowy pewna myśl. Sprawiła, iż poczułem się tak jakby ktoś mi położył na karku lodowatą dłoń.
– Trzeba się dowiedzieć, jaki zasięg miało promieniowanie i czy przypadkiem nie objęło jeszcze kogoś chorego na Elfemię.
Risch zrozumiał. Ujrzałem to w jego oczach.
– O zasięg się pytałem, nie wyszedł poza nasz kraj. Chyba nie wyobrażasz sobie, że w naszym klimacie ktokolwiek mógłby chorować na klasyczną dla tropików chorobę.
Mówił za dużo. Znaczyło to, że próbuje przekonać samego siebie.
– Przecież nigdzie indziej nie prowadzi się badań nad Elfemią, sprawdzałem to.
– A sprawdziłeś w raportach medycznych, czy przypadkiem nie przywlókł ktoś tej choroby z zagranicy?
– Nie, ale przecież od tylu lat…
Nie dokończył. Wiedziałem, że tak zrobi. Może tylko sądziłem, że wyjdzie normalnie, ale on po prostu wybiegł. Przyjrzałem się odbiciu w szkle monitora i zacząłem obgryzać paznokcie.
Po ponad pół godzinie czekania poszedłem na górę. Znalazłem go siedzącego w swoim gabinecie ze świeżym teleksem w ręku. Uczynił ruch jakby chciał mi go podać, ale ręka opadła na blat…
– Miałeś rację – powiedział cicho. – Zanotowano jeden przypadek Elfemii. Jedenastego kwietnia, na campingu w Nel Grando. Po tygodniowej kwarantannie, kiedy objawy ustąpiły, uznano orzeczenie za pomyłkę i zwolniono wszystkich do domu. Na tym campingu było sto piętnaście osób.
Usiadłem w fotelu.